Gruzja 2010 cz. I
Copyright (c) 2010, 2011 by
Radosław Botev
<<<<<<----- Wróć do początku
relacji z podróży na Zakaukazie
„Witamy w Europie”
Przez kilkukilometrowy pas ziemi niczyjej na
armeńsko-gruzińskim przejściu granicznym Bawra-Ninocminda wiedzie
szeroka droga szutrowa. Wygodny asfalt skończył się tuż przed
szlabanem przy budce armeńskich celników i teraz szedłem z ciężkim
plecakiem w upalnym zakaukaskim słońcu wśród tumanów kurzu,
wzbijanych przez przejeżdżające obok samochody. Wokoło rozciągały
się bezkresne, trawiaste stepy Wyżyny Armeńskiej, a ja marzyłem
tylko o tym, żeby jak najprędzej schronić się przed skwarem w
majączącym w oddali budynku z powiewającą gruzińską flagą na
maszcie. Kiedy wreszcie z ulgą stanąłem w chłodnej, chociaż
zatłoczonej hali odprawy granicznej, w pierwszej kolejności udałem
się do kantoru wymiany walut, chcąc wymienić ukryty w portfelu plik
banknotów euro na gruzińskie lari. Mimo iż przed kantorem tłoczyła
się spora grupka miejscowych, mnie z niewiadomego powodu kazano
przejść od razu do kontroli paszportowej. Wizy do Gruzji nie są
potrzebne, toteż gruziński celnik tylko pobieżnie przejrzał
paszport, zadał kilka rutynowych pytań o cel wizyty i wbił stempelek
wjazdowy. - Welcome to Europe - rzucił
na koniec. Opuściwszy gruziński posterunek ze stempelkiem
wjazdowym w paszporcie i wciąż tym samym plikiem banknotów
euro w kieszeni, zacząłem rozglądać się po "Europie", w której
mnie powitano. Asfalt w południowej Gruzji to wciąż
rzadkość - większość dróg w tym regionie jest dopiero budowana,
toteż za szlabanem kontroli granicznej dalej ciągnęła się zalana
słońcem, zakurzona droga szutrowa. Kiedy po półgodzinie marszu w
niemiłosiernym skwarze dobrnąłem wreszcie do
zabudowań Goriełowki - pierwszej wioski po gruzińskiej stronie
granicy - oczom moim ukazały się prymitywne chaty i brudne,
zapyziałe obejścia. Niektóre z tutejszych zabudowań zapewne
pamiętają jeszcze XIX stulecie - wsie w tym rejonie zakładała bowiem
do dziś mieszkająca tu mniejszość religijna duchoborów,
zesłanych do południowej Gruzji w 1830 roku przez rosyjskiego
cara. We wsi nie było nawet najmniejszego sklepu, nie mówiąc
już nawet o działającym kantorze wymiany walut, który miałem
nadzieję znaleźć gdzieś blisko granicy. Takim oto, zgoła
nieeuropejskim obliczem przywitała mnie Gruzja. W gruzińskiej chacie
W
zalanej gorącym, zakaukaskim słońcem Goriełowce zacząłem
bezskutecznie rozglądać za stanowiskiem marszrutek, chcąc dostać się
dalej w głąb kraju. W pewnym momencie zawołał mnie jakiś miejscowy
wieśniak i gestem dłoni zachęcił mnie, abym usiadł przy nim w
cieniu jego obejścia. Zważywszy, że już od dwóch
godzin maszerowałem z ciężkim
plecakiem w nieznośnym upale, chętnie przystałem na tę
propozycję. Tym bardziej, że musiałem zasięgnąć
języka. Ugoszczono mnie iście po królewsku - kiedy tylko
ugasiłem pragnienie zimną wodą, którą czym prędzej podała mi
krzątająca się w obejściu gruzińska gospodyni, zaraz zaczęto
przygotowywać posiłek. Kiedy z okolicy zaczęli schodzić się
mieszkańcy pobliskich chałup, zrozumiałem, że nie goszczono mnie
bezinteresownie - Gruzini najwyraźniej liczyli na zarobek za
podwiezienie mnie do najbliższego miasta. Był to jednak jak
najbardziej uczciwy układ, zwłaszcza że nie zanosiło się na to,
aby do Goriełowki miał dotrzeć tego dnia jeszcze jakiś
autobus. Usiadłem więc wygodnie w obskurnej,
brudnej chacie i przez chwilę przyglądałem się, jak miejscowa
gospodyni stawia na piecu ogromny blaszany garniec i wrzuca
do środka nadziewane mięsem pierogi
chinkali. Z podwórza usiłowała wtargnąć do środka
brązowawa kokoszka, którą gospodarz szybko jednak przegonił
zamaszystym ruchem nogi. W oczekiwaniu na pierogi
zaczęliśmy negocjacje. Dokąd jadę? Do Achalkalaki - podałem
nazwę najbliższego miasta, skąd miałem nadzieję dotrzeć
dalej tanią marszrutką do Wardzii. Ile im za to
proponuję? Dziesięć euro - bez przesady, pomyślałem,
Achalkalaki było odległe zaledwie o jakieś dwadzieścia
kilometrów. - 10 jewro?! Etot na benzin nie chwacit! - oburzył się jeden z Gruzinów. No i zaczęło się
targowanie - że przecież w Hajastanie, czyli Armenii, tyle właśnie
płaciłem... ale za to w Hajastanie mają dobry asfalt, a tu tylko
wertepy... ale po wertepach pojedziecie wolniej, to mniej paliwa
zużyjecie, itd. itp. W końcu stanęło na tym, że
za szest'diesjat' jewro Gruzini zawiozą mnie
dwiesti kilamietraw aż do samej Wardzii. Był to rozbój w
biały dzień - ale za bardzo nie miałem wyboru. Teraz przyszła
kolej na gruziński posiłek. W międzyczasie dołączył do nas jeszcze
jeden podstarzały Gruzin z siwą brodą, ubrany w zabrudzone łachmany
- wyglądał jak herszt zbójników wprost z holywoodzkiej
superprodukcji. Usiedliśmy wszyscy przy stole naprzeciw o
dziwo obecnego w tak prymitywnej chacie telewizora. Oprócz
tradycyjnych pierogów chinkali gospodyni podała nam także
sałatkę ze świeżych pomidorów i ogórków, posypywanych
pieprzem, no i obowiązkowo flaszkę gruzińskiej wódki. Był to mocny
trunek, a ja od poprzedniego popołudnia nie miałem jeszcze nic
w ustach - toteż już po pół kieliszka, chcąc zachować trzeźwość
umysłu wśród groźnie wyglądających Gruzinów,
zacząłem kombinować, jak by tu niepostrzeżenie "wylać
za kołnierz". - Pij! - ponaglił mnie nieznoszącym
sprzeciwu głosem herszt Gruzinów, który - sądząc po jego
czerwonej twarzy - sam bynajmniej nie stronił od alkoholu. I
tak, chcąc nie chcąc, wypiłem cały kieliszek. Szczęściem
posiłek był na tyle obfity, że wódka po chwili przestała mi aż
tak bardzo mącić zmysły, a i Gruzini nie kwapili się do tego,
aby nalać mi więcej. Każdy z nich sam wypił ze dwa, trzy
kieliszki i dopiero teraz wydawali się gotowi do dwustukilometrowej
jazdy samochodem po niepewnych drogach Zakaukazia.
Samochodem po południowej Gruzji
Z Goriełowki wyjechaliśmy późnym popołudniem, kierując
się wyboistą, szutrową drogą do najbliższego miasteczka -
Ninocmindy. Chociaż napis "Ninocminda" pojawił się na mojej
gruzińskiej pieczątce wjazdowej, miasteczko oddalone jest od granicy
o dobre dziesięć kilometrów. Nie ma tu nic ciekawego - zatrzymaliśmy
się tylko na chwilę przed kantorem wymiany walut w zapyziałej
kamienicy przy głównej drodze. Po kilku chwilach jechałem już dalej
rozklekotanym samochodem z plikiem zielonkawych banknotów lari w
kieszeni. Szczęściem
zaraz za Ninocmindą zaczął się przyzwoity asfalt. A i widoki były
teraz o wiele ciekawsze - z monotonnego stepu wjechaliśmy w głęboki
wąwóz rzeki Kura, którą Gruzini zwą Mtkwari. Rzeka ta rozpoczyna
swój bieg we wschodniej Turcji, przecina całą Gruzję i Azerbejdżan,
po czym uchodzi do Morza Kaspijskiego. Wzdłuż jej doliny biegła też
odtąd trasa niemal całej mojej podróży po Gruzji. W
południowo-zachodniej części kraju Kura toruje sobie drogę wśród
wulkanicznych skał Gór Dżawacheckich, żłobiąc głębokie
kaniony o stromych ścianach. Wzdłuż właśnie takiego kanionu wiła się
szosa od rozwidlenia w mijanym po drodze miasteczku Achalkalaki aż
do samej Wardzii. Początkowo towarzyszyła nam zieleń trawiastych
zboczy, podobna do tej na stepach północnej Armenii. Wkrótce jednak
krajobraz uległ ponownemu przeobrażeniu - soczystozielona trawa
ustąpiła miejsca sucholubnej śródziemnomorskiej roślinności, a w
pobliżu sporadycznie pojawiających się gruzińskich wiosek rozciągały
się winnice i gaje oliwne. W pewnym momemcie, na kilka kilometrów
przed Wardzią, ponownie skończył się wygodny asfalt i dalej
jechaliśmy już po wyboistej, kamienistej drodze, niekiedy bardzo
niebezpiecznie zbliżając się do krawędzi głębokiej przepaści wąwozu.
W samej Wardzii droga urywa się zupełnie i tu też - po ostatnich
jeszcze targach o cenę przejazdu - rozstałem się z moim gruzińskim
kierowcą i siedzącym z tyłu "hersztem zbójników". Wardzia
W Wardzii (Vardzia) zatrzymałem się w
małym pensjonacie Gocha Maisuradze nad brzegiem rzeki Kura.
Pensjonat mieścił się w małym domku z ogródkiem, gdzie za
niespełna 15 lari dostałem mały pokoik ze wspólną
łazienką. Przy pensjonacie działała też kuchnia, w której
mogłem kupić u gospodarzy posiłek i zimne napoje. Było już
późne popołudnie i jaskinie skalnego miasta - odwiecznej
siedziby tutejszych mnichów - okazały się już zamknięte dla
turystów. Dlatego resztę dnia postanowiłem spędzić na zwiedzaniu
okolicy. Rzeka Kura wije się tu wśród wysokich,
trawiastych wzgórz, a przy jej brzegach rosną wierzby i
zdziczałe krzewy oliwne. W promieniach zachodzącego słońca krajobraz
ten przypominał mi jednak raczej pofałdowaną rzeźbę Grampianów w
zachodniej Szkocji, gdzieś w okolicach Glen Nevis. Był to kolejny
raz w czasie tej wyprawy, gdy miałem wrażenie przemieszczenia się o
setki kilometrów poza Zakaukazie - zdumiewająca jest zatem
różnorodność świata przyrodniczego tego regionu. Wieczorem
usiadłem z butelką zimnego gruzińskiego piwa na obrosłej bujną
winoroślą werandzie mojego pensjonatu. Przypomniałem sobie słowa
podróżnika Wojciecha
Dąbrowskiego, który tuż przed wyjazdem napisał mi w
korespondencji emailowej, że Zakaukazie to bardzo przyjemny region.
Rzeczywiście - do gustu przypadła mi zwłaszcza tutejsza
prowincja, tchnąca spokojem śródziemnomorskich winnic i
pól uprawnych, czy też wonnych gajów cytrusowych. Spacerując po
gruzińskich, czy armeńskich wioskach odnosiłem nieodparte
wrażenie, że niewiele się tu zmieniło od setek, a nawet tysięcy lat.
Gruzja - domniemana ojczyzna wina - wciąż produkuje wiele
wspaniałych, a zdaniem niektórych nawet najlepszych na świecie
gatunków tego trunku. Żyzność tutejszych ziem, tak odróżniająca
Gruzję od jałowych ziem sąsiedniej wschodniej Turcji, sprawia, że
region ten nieprzerwanie rozwija się rolniczo od czasów, kiedy Jazon
przybył do Kolchidy po złote runo na czele wyprawy Argonautów. W
Wardzii szczególnie zachwycił mnie jednak jeszcze krajobraz
głębokich, górskich wąwozów z lśniącą w
dole szaroniebieską wstęgą Kury. Poniżej zamieszczam małą
galerię zdjęć, które zrobiłem w ciągu dwudniowego pobytu w tym
miejscu.
Galeria zdjęć - Okolice Wardzii (kliknij, żeby
powiększyć)
|
|
|
|
Wardzia - skalne miasto
Głównym
powodem mojego przyjazdu do Wardzii bynajmniej nie były jednak
tutejsze krajobrazy. Wardzia słynie bowiem raczej z kompleksu jaskiń
służących dawniej, a po części także i dzisiaj za mieszkanie
tutejszym mnichom. Już poprzedniego dnia, wjeżdżając do miasteczka
widziałem z oddali skalną ścianę pełną wydrążonych otworów - z
przeciwległego brzegu rzeki przypominała ona raczej bloki z wielkiej
płyty z tysiącem okien, jednak teraz oczom moim ukazał się
prawdziwy labirynt ukrytych przejść i schodów: istne skalne
miasto. Pierwsi mnisi osiedlili się tutaj w XII wieku za
panowania gruzińskiego króla Jerzego III, który wzniósł w tym
miejscu twierdzę. Jednak dopiero jego córka królowa Tamara założyła
tu pierwszy klasztor, który z czasem rozrósł się do potężnego miasta
na wschodnich rubieżach chrześcijańskiego świata. W szczytowym
okresie rozkwitu Wardzii mieszkało tu ponad 2 tysiące mnichów.
Upadek skalnego miasta rozpoczął się po katastrofalnym trzęsieniu
ziemi w 1283 roku, jednak dopiero najazd Persów w 1551 roku
ostatecznie położył kres historii Wardzii jako ważnego ośrodka
religijnego Gruzji. Dzisiaj jaskinie ponownie zamieszkują mnisi -
zwiedzającym udostępniono jednak pokaźną część labiryntu jaskiń na
przestrzeni ponad 13 pięter. Centralnym punktem kompleksu jest działający Kościół Wniebowzięcia z zabytkowymi, sięgającymi wczesnego średniowiecza
freskami, przedstawiającymi sceny z Nowego Testamentu, a także
królową Tamarę i jej ojca króla Jerzego III. Freski powstały pod
koniec XII wieku w czasie budowy kościoła i skalnego
miasta. Kościół zwykle jest zamknięty, nawet w czasie godzin zwiedzania kompleksu jaskiń, jednak
mieszkający tu mnisi za drobną ofiarą chętnie otwierają potężne,
drewniane drzwi i wpuszczają turystów do mrocznego wnętrza świątyni.
To, co zawsze pociągało mnie w zabytkach wschodniego
chrześcijaństwa, to właśnie owa mroczność, tajemniczość i mistycyzm. Wchodząc do jakiejkolwiek wschodniej świątyni -
obojętne, czy to na Bałkanach, czy też tu, na
Zakaukaziu - mam wrażenie podróży w przeszłość, w
głębokie średniowiecze. Dla wielu ludzi jest to czynnik odpychający, powodujący niechęć do
"mrocznego" prawosławia, jednak ja właśnie z tego powodu
wschodnie świątynie uważam za niezwykle fascynujące i
klimatyczne. Nie inaczej było i tu - w tym małym, wykutym wysoko
w skalnej ścianie gruzińskim kościółku Wniebowzięcia. Poniżej
zamieszczam galerię zdjęć skalnego miasta i
mnisich jaskiń.
Galeria zdjęć - skalne miasto Wardzia (kliknij, żeby
powiększyć)
|
|
|
|
W Wardzii oprócz głównego kompleksu jaskiń,
udostępnionego zwiedzającym za drobną opłatą, zobaczyć można także
wiele pomniejszych klasztorów, rozsianych po całej dolinie Kury, do
których wstęp pozostaje bezpłatny. Jednym z takich klasztorów, który
przykuł moją uwagę był widoczny na zdjęciu obok Wanis Kwabebi
(Vanis Kvabebi). Natrafiłem na niego
zupełnie przypadkowo - zwiedziwszy główny kompleks jaskiń
szedłem po prostu szosą w dół doliny, kiedy dostrzegłem z
daleka biały budyneczek, przycupnięty na wąskiej półce
skalnej. W jego kierunku wiodła polna dróżka, która
jednak szybko skończyła się przed zamkniętą furtką. Uchyliłem
zardzewiały skobel i wspiąłem się kilkanaście metrów dalej stromą
ścieżką. Tu napodkałem na starszego mężczyznę, który zamaszystymi
ruchami kosy ścinał wybujałe zielsko przy ścieżce. Po krótkiej
wymianie zdań w łamanej ruszczyźnie otrzymałem od niego zdobiony,
mosiężny klucz. - Przekręć na górze trzy razy - poinstruował mnie
podstarzały kosiarz. Kiedy po dalszych kilku
minutach wspinaczki dotarłem najpierw do labiryntu skalnych jaskiń i
korytarzy, a potem po niebezpiecznym przejściu nad krawędzią
przepaści do mocnych, dębowych drzwi, poczułem się trochę jak
Indiana Jones przemierzający tajemnicze tunele w poszukiwaniu
archeologicznych skarbów. Po trzykrotnym przekręceniu klucza drzwi
otworzyły się ze szczękiem i po chwili znowu wspinałem się w górę
labiryntem tuneli. Na szczycie dotarłem w końcu do małej kapliczki
ze świętym obrazkiem i płonącą świeczką. Kompleks klasztoru Wanis
Kwabebi, złożony ze wspomnianej kapliczki i labiryntu jaskiń,
chociaż nie jest tak okazały jak skalne miasto Wardzia, powstał dużo
wcześniej, bo już w VIII stuleciu. Z białego kościółka na końcu
niebezpiecznie wąskiej półki skalnej roztacza się wspaniały widok
tak na całość kompleksu, jak i część doliny Kury i widoczne na
przeciwległym brzegu jaskinie Wardzii. Przeszkadzało mi tylko, że
ściany kościółka pokryte były bynajmniej nie średniowiecznym grafitti - dziesiątki napisów
wydrapanych w kamiennej ścianie świadczyło tylko o tym, że niektórzy
"pielgrzymi" nie dorośli jeszcze do tego, żeby szanować gruzińskie dziedzictwo kulturowe. Z Wanis Kwabebi
wiedzie oznakowany szlak prowadzący przez śródgórskie pastwiska
ze stadami owiec aż do sąsiedniej miejscowości Tmogwi (Tmogvi) kilka kilometrów w dół koryta rzeki. Szedłem tym
szlakiem jednak w przeciwnym kierunku - właśnie od strony sąsiedniej wioski. Poniżej przedstawiam galerię zdjęć zrobionych na szlaku.
Galeria zdjęć - Na szlaku w Tmogwi-Wanis Kwabebi (kliknij, żeby
powiększyć)
|
|
|
|
Przejdź do
dalszej części relacji z podróży na Zakaukazie
->>>>>>>>>
|