
Armenia 2010 cz. IV
Copyright (c) 2010, 2011 by
Radosław Botev
<<<<<<----- Wróć do początku
relacji z podróży na Zakaukazie
W drodze do Dilidżanu
Słońce
świeciło jeszcze nisko nad wodami Sewanu, kiedy wymknąłem się z
dusznego baraku, w którym przyszło mi spędzić ostatnią noc. Ruszyłem
w kierunku głównej szosy, ciesząc się z rześkiego chłodu poranka -
chociaż na północy Armenii jest chłodniej niż w Erywaniu czy Garni,
marsz w południowym słońcu z ciężkim plecakiem wciąż byłby męczący.
Kiedy tylko zjawiłem się przy skrzyżowaniu u nasady piaszczystego
cypla, zagadnął mnie - a jakże - mój znajomy przewoźnik, oparty o
swoją taksówkę zbiorową. - Taxi nie budiet? - zaczął
znowu swoją śpiewkę, przy czym sam najwyraźniej był już rozbawiony
całą sytuacją. Właściwie miałem zamiar poczekać na szosie na
marszrutkę, jednak upór tego człowieka zasługiwał na uznanie.
Zresztą na przednim siedzeniu samochodu osobowego można w czasie
jazdy z łatwością rozglądać się po okolicy, co nie zawsze jest
możliwe przez zapyziałe okna zatłoczonej marszrutki. Dlatego po
krótkich negocjacjach usadowiłem się wygodnie obok kierowcy, który
za 5000 dramów zgodził się zawieźć mnie do Dilidżanu.
Z zaciekawieniem przyglądałem się krajobrazom północnej
Armenii. Chociaż na pozór niewiele różniły się one od tych ze
środkowej części kraju - dominowały te same bezleśne wzgórza - to
jednak było w nich coś innego: teraz cały teren aż po horyzont
porastała żółtozielonkawa trawa, tak więc rozpościerał się przede
mną bezkresny step. Czułem się trochę tak, jakbym zawitał nie na
Zakaukaziu, ale gdzieś na stepach Kazachstanu w Azji Środkowej. W
pewnym momencie szosa z Sewanu do Dilidżanu przebija się jednak
przez długi, wielokilometrowy tunel, po czym wychodzi na
powierzchnię jakby w zupełnie innym świecie: nagle znalazłem się
wśród zielonych lasów i górskich łąk! Poczułem się też dziwnie
swojsko - odniosłem wrażenie, jakbym jakimś cudownym sposobem
teleportował się wprost w polskie Beskidy. Nawet pogoda zdawała się
zmienić - teraz ponad wierzchołkami łagodnych wzniesień unosiły się
kłęby nisko zawieszonych chmur. Mój kierowca wyjaśnił mi, że w
okolicach Dilidżanu, na północ od pasma wzgórz, które oddzielało nas
teraz od stepowego krajobrazu, jest po prostu cieplej niż pozostałej
części kraju. Jak to cieplej? Przecież tam paliło mnie mocne,
armeńskie słońce! Przypomniałem sobie jednak, że mimo ciepłego lata,
na otwartych trawiastych przestrzeniach zimy mogą być niezwykle
mroźne - stąd też nie utrzymują się tam drzewa, podczas gdy tu - w
Dilidżanie panuje swoisty cieplejszy i wilgotniejszy
mikroklimat. Dilidżan
Dilidżan
(Dilijan) okazał się miastem o przeważającej niskiej
zabudowie, przycupniętym między wzgórzami wśród lasów. Tylko w
oddali dostrzegłem niewielkie osiedle posowieckich bloków. Na
pierwszy rzut oka miejsce to nie wyróżniało się niczym szczególnym -
ot, zwykła mieścina gdzieś w północnej Armenii. Z powodu napiętego
programu wyprawy miałem się tu zatrzymać tylko na jeden dzień - to
za mało, żeby udać się na wędrówkę do pobliskiego Parku Narodowego
Dilidżan, postanowiłem więc rozejrzeć się po mieście. Na razie
jednak musiałem zatroszczyć się o zakwaterowanie. Kierowca taksówki
zgodnie z moim życzeniem zawiózł mnie do pensjonatu Nina B&B
niedaleko centrum miasta. W dwupiętrowej willi z ogródkiem
otrzymałem tu mały pokój bez łazienki za 6000 dramów. W cenę
wliczony był dodatkowo obiad i śniadanie następnego ranka. Dopiero
teraz zdałem sobie sprawę, jak bardzo przepłaciłem poprzedniej nocy
za nocleg w baraku w Sewanie. Właściciele pensjonatu okazali się
bardzo miłymi ludźmi - trochę pogawędziliśmy o Polsce i Armenii. A
kiedy wieczorem zjawiłem się o umówionej porze na obiedzie -
zastałem stół zastawiony miejscowymi specjałami - pieczenią oraz
sałatkami z mięsem i warzywami, a do tego dostałem butelkę
wyśmienitego armeńskiego wina. Wcześniej jednak wybrałem się do
miasta - chciałem jak najwięcej zobaczyć, zanim ruszę w dalszą drogę
do Gruzji.
Chociaż ludzkie osadnictwo na terenie współczesnego
Dilidżanu sięga czasów późnej Epoki Brązu, niewiele zachowało się z
tamtego okresu do naszych czasów. Większość miasta stanowi zabudowa,
złożona z jednorodzinnych domów z ogródkami, takich jak mój
pensjonat Nina B&B. W centrum miasta natrafiłem jednak na
zabytkową ulicę Sharambeyan Poghots z historyczną zabudową,
gruntownie odrestaurowaną w 2007 roku. Kompleks
historycznego centrum Dilidżanu obejmuje wyłożoną
kamieniami ulicę i kilka kamiennych i drewnianych budynków, w
których obecnie mieszczą się sklepy, hotel, stoiska z pamiątkami,
jadłodajnie i warsztaty miejscowych rzemieślników. Całość - chociaż
pozwala w pewnym stopniu przyjrzeć się tradycjom architektonicznym
Armenii - sprawia jednak dość komercyjne wrażenie: ulicę wyraźnie
przygotowano specjalnie na przyjazd turystów. Postanowiłem więc
pospacerować po autentycznym, współczesnym Dilidżanie. Udałem się
nad rzekę Achstew, w dolinie której leży Dilidżan. Szerokie,
kamieniste koryto rzeki obudowano tu betonowymi, z wolna
niszczejącymi ścianami, a na samym brzegu posadzono drzewa, tworząc
rodzaj promenady wzdłuż monotonnych, radzieckich bloków
mieszkalnych. Na pobliskim wzgórzu natknąłem się na srebrną bryłę
socrealistycznego pomnika żołnierzy poległych w drugiej wojnie
światowej. Dla mnie jednak znacznie ciekawiej prezentował się
strzelisty, przypominający koronę pomnik 50-lecia Armeńskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej na głównym placu miasta. Poza
tymi pozostałościami po czasach sowieckich w Dilidżanie niewiele
jest już do zobaczenia - z miasta prowadzą jednak szlaki do kilku
położonych w pobliżu średniowiecznych klasztorów, których jednak tym
razem nie było mi dane odwiedzić.
Galeria zdjęć - Dilidżan i okolice (kliknij, żeby powiększyć)

|

|

| Do Gruzji
W dalszą drogę wyruszyłem jak zwykle
wcześnie rano. Tym razem był to jednak mój ostatni dzień w Armenii -
zmierzałem bowiem do Gruzji. Chociaż jednak z Dilidżanu prowadzi
prosta droga na północ do gruzińskiej granicy i dalej do Tbilisi, ja
skierowałem się szerokim łukiem na zachód - w południowo-zachodniej
Gruzji leży bowiem skalne miasto Wardzia, które zamierzałem
odwiedzić. Na razie jednak czekała mnie kilkugodzinna podróż przez
malownicze stepy północnej Armenii. Pierwszym większym miastem na
trasie z Dilidżanu do Giumri na wschodzie jest Wanadzor
(Vanadzor) - tutaj musiałem przesiąść się do innej
marszrutki. Pech jednak chciał, że kierowca, który przywiózł mnie z
Dilidżanu najwyraźniej nie do końca orientował się w mieście, bo
zamiast zawieźć mnie na dworzec autobusowy, wysadził mnie na placu
Tumanyan Hraparak o kilka przecznic dalej na wschód. Jak się
okazało, na dworzec był stamtąd jeszcze spory spacerek - miałem
jednak okazję przyjrzeć się nieco życiu miasta. Wanadzor w zasadzie
niewiele różni się od miast w biedniejszych krajach Europy. Główna
ulica Tigran Mets Poghoda tętni jednak życiem - pełno tu kawiarni,
sklepów, restauracji, banków i kafejek internetowych. Właśnie tą
ulicą dotarłem do innego placu - Hayk Hraparak, skąd dostrzegłem już
charakterystyczny budynek dworca.
Okazało
się jednak, że najbliższa marszrutka do Giumri miała odjechać
dopiero za trzy godziny. Kiedy jednak męczyłem się, usiłując pół po
polsku, pół po rosyjsku wypytać o inne możliwości podróży dalej na
zachód, usłyszałem nagle gdzieś z tyłu: - Ty z Polski
jesteś? Pytanie zadano, o dziwo, po polsku, choć z wyraźnym obcym
akcentem. Koło mnie stał kierowca w średnim wieku o zakaukaskich
rysach. Później okazało się, że przez pewien czas w latach '90
handlował na warszawskim Stadionie Dziesięciolecia, stąd też dosyć
dobrze władał polszczyzną. Uzgodniłem z nim przejazd marszrutką nie
do Giumri - jak planowałem - ale do samej granicy
armeńsko-gruzińskiej w Bawrze. Po drodze, wśród bezkresnych,
trawiastych wzgórz minęliśmy miasteczko Spitak -
epicentrum katastrofalnego trzęsienia ziemi w 1988 roku. Pamiętam,
że było wówczas o tym wydarzeniu głośno nawet w polskich mediach.
Według relacji mojego kierowcy miasto zostało już odbudowane z
pomocy humanitarnej przyznanej z zagranicy i stanowi dziś swoistą
mozaikę architektoniczną - każdy kraj, który fundował tu jakiś
budynek, wznaszał go w swoim rodzimym stylu. Na przedmieściach
Giumri (Gyumri) dojechaliśmy do rozwidlenia - można stąd
jechać prosto do centrum miasta lub skręcić na północ - do Bawry.
Zanim jednak ruszyliśmy dalej do Gruzji, zatankowaliśmy gaz na
zapyziałej, podmiejskiej stacyjce - po takiej operacji mający już
swoje lata samochód jeszcze przez kilka minut wyraźnie cuchnął
butanem. Po dalszych dwóch godzinach jazdy wśród bezleśnych,
porośniętych zieloną trawą wzgórz zatrzymaliśmy się nagle przed
małym szlabanem na zupełnym pustkowiu. - To jest twoja granica -
wyjaśnił kierowca. Tak oto, zapłaciwszy ostatkiem armeńskich
dramów za przejazd, już po chwili człapałem z plecakiem w kierunku
drewnianej budki strażniczej przy szlabanie. Mój niepokój wzbudziło
kilku mundurowych z karabinami na plecach, ale ci tylko uśmiechnęli
się na mój widok. Formalności przebiegły sprawnie i zaraz szedłem
już kilkukilometrowym pasem ziemi niczyjej w kierunku widocznych w
oddali zabudowań gruzińskiego posterunku granicznego.
Przejdź do
dalszej części relacji z podróży na
Zakaukazie ->>>>>>>>>
|