Armenia 2010 cz. I
Copyright (c) 2010 by Radosław
Botev
<<<<<<----- Wróć do początku
relacji z podróży na Zakaukazie
Przylot do Armenii
Samolot łotewskiej linii Air Baltic wylądował na lotnisku
w Erywaniu jeszcze przed świtem. Trzygodzinna różnica czasu
sprawiała, że czułem się mocno niewyspany - dla mnie był to jeszcze
środek nocy. Erywańskie lotnisko nawet o tak wczesnej porze tętniło
jednak życiem - wielonarodowy tłum pasażerów tłoczył się w hali
przylotów i oblegał stanowiska odprawy wizowej. Armeńską wizę
załatwiłem jeszcze przed wylotem w Warszawie, dzięki czemu ominęło
mnie teraz wypełnienie druczka deklaracji imigracyjnej i długie
oczekiwanie w kolejce po wizy. Zamiast tego skierowałem się od razu
do kontroli paszportowej i po chwili szczęśliwie opuszczałem budynek
lotniska z moim wysłużonym plecakiem na plecach. Opuściwszy halę
przylotów, znalazłem się w długim korytarzu o blaszanych ścianach,
który przywodził na myśl raczej przejście między straganami na
peerelowskim targowisku, a nie wyjście z głównego lotniska kraju,
który przynajmniej w teorii aspiruje do miana europejskiego państwa.
W korytarzu tym zaczepiło mnie kilku miejscowych taksiarzy,
oferujących podwózkę do miasta. Nauczony doświadczeniem,
kategorycznie odmówiłem i skierowałem się do wyjścia w poszukiwaniu
autobusu, którym miałem nadzieję dostać się do centrum Erywania o
wiele taniej niż taksówką. Tak oto znalazłem się u wylotu blaszanego
korytarza, który - jak się okazało - kończył się pod dziwną
plątaniną wiaduktów i podjazdów, najpewniej prowadzących do hali
odlotów na wyższej kondygnacji lotniska. Na nagiej, betonowej
kolumnie wspierającej wiadukt dostrzegłem zapyziałą tabliczkę z
symbolem autobusu. Dobra nasza - pomyślałem i przysiadłem obok
plecaka na krawężniku zaraz za postojem taksówek. Na autobus
czekałem blisko dwie godziny, kiedy jednak promienie wschodzącego
słońca wyraźnie różowiły już nagie, brunatne skały armeńskich
pustkowi wokół lotniska, dałem za wygraną i zdecydowałem się na
taksówkę. Taksówkarz sprawnie wyprowadził napędzany gazem pojazd
na główną szosę do Erywania, a ja zacząłem z zaciekawieniem
rozglądać się po okolicy. Wschodzące słońce rozświetlało lekko
falisty teren porośniętej sucholubną roślinnością Wyżyny Armeńskiej.
Gdzieniegdzie na wysuszonym od zakaukaskich upałów pustkowiu
pojawiała się jednak zieleń zagajników, za to w innych miejscach
przebijały się płowe skały. Moją uwagę przykuło jednak coś innego -
oto na południowym horyzoncie, na tle ciemnego tam jeszcze nieba
wyraźnie rysował się kształt ośnieżonej góry Ararat - świętej góry
Ormian i symbolu Armenii. Jej charakterystyczne dwa szczyty lśniły
teraz w promieniach porannego słońca, jakby witając podróżnych
przybywających do stolicy z lotniska. Szybko wjechaliśmy jednak w
obręb miasta i po pokonaniu nieciekawych przedmieści znaleźliśmy się
w centrum Erywania. Erywań
Taksówkarz zostawił mnie zgodnie z moim życzeniem przy
stacji metra Zorawar Andranik w centrum miasta. Tak oto stanąłem
samotnie w porannym chłodzie na pustej jeszcze ulicy wśród
monotonnej sowieckiej zabudowy. Stacja metra nie była nawet
oznaczona - było tam tylko podziemne przejście i jakiś szary budynek
o mocno zapyziałych oknach, wokół zaś tłoczyły się pozamykane
jeszcze blaszane stoiska śródmiejskiego bazaru. Jedynym względnie
ciekawym elementem architektury był stojący po drugiej stronie ulicy
Pomnik Zorawara Andranika - bohatera narodowego Ormian
i nowa Katedra Świętego Grzegorza Oświeciciela - patrona kościoła ormiańskiego.
Gdzieś w pobliżu, według
informacji z Internetu, powinno znajdować się moje schronisko Theatre Hostel, gdzie
miałem zarezerowane trzy noclegi. Schronosko okazało się małym
mieszkankiem w bloku przy głównej ulicy, w którym w jedynym pokoju
umieszczono cztery piętrowe łóżka. Młody Armeńczyk łamaną
angielszczyzną wyjaśnił mi szczegóły i już po chwili, zapłaciwszy
wygórowaną cenę 5500 dramów za noc, czyli równowartość około 50 złotych polskich (Armenia nie ma jeszcze
rozwiniętej bazy turystycznej, więc noclegi są stosunkowo drogie)
mogłem zostawić plecak w jedynym pokoju schroniska i ruszyć na
zwiedzanie miasta. W
pierwszej kolejności skierowałem się na Hanrapetutyan Hraparak - "plac Republiki", który mijałem jeszcze w drodze
z lotniska. Położony w samym sercu armeńskiej stolicy plac jest
niewątpliwie najbardziej reprezentacyjnym miejscem miasta. Otaczają
go najznamienitsze budynki Erywania - tutejszy hotel Mariott, Narodowa Galeria Sztuki czy Muzeum Historii Armenii.
Podczas gdy większość architektury miasta stanowią szare, posępne
bloki z czasów komunistycznych, tutejsza zabudowa jest ciekawym
przykładem mieszanki ormańsko-radzieckiej architektury: poszczególne
elementy budowli z różowawej cegły przywodzą na myśl to
średniowieczne mury ormiańskich klasztorów, to znowu monumentalne
gmachy ery socjalizmu. W czasach Związku Radzieckiego plac zwany był
placem Włodzimierza Lenina, stał tu nawet wielki pomnik wodza
rewolucji październikowej - obecnie przeniesiony na tyły Muzeum
Historii. Na placu zbudowano też olbrzymie fontanny, dające ochłodę
w czasie gorącego armeńskiego lata. Po krótkim spacerze po placu
Republiki zacząłem rozglądać za się za możliwością zatelefonowania
do domu - polska komórka na razie nie chciała mi się bowiem
zalogować do armeńskiej sieci. Na szczęście publiczne telefony
znalazłem jeszcze na samym placu - pod wieżą zegarową. Automaty
telefoniczne w Armenii działają na karty telefoniczne - kupowałem je
w Erywaniu od drobnych handlarzy ulicznych, chociaż jest to rynek
wtórny - za kartę zapłaciłem więc o 1000 dramów więcej, niż wynikało
to z nadrukowanej ceny 5000 dramów. Kartę we właściwej cenie mógłbym zapewne
dostać na poczcie, jednak słońce powoli zaczynało już mocno
przypiekać, a ja chciałem tego dnia odwiedzić jeszcze kilka ważnych
miejc w Erywaniu - nie miałem czasu na włóczenie się po mieście w
poszukiwaniu poczty.
Galeria zdjęć - Hanrapetutyan Hraparak (kliknij, żeby powiększyć)
|
|
|
| Z
placu Republiki udałem się ulicami miasta w coraz bardziej
dokuczliwym upale na północny kraniec erywańskiego śródmieścia -
wznosi się tu Pomnik 50-lecia Armeńskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej - strzelisty słup zwieńczony
czymś, co przypominało mi płonącą pochodnię. Sam pomnik nie jest
szczególnie ciekawy - ot, zwykła, szara bryła - jednak umieszczono
go na wysokiej skarpie, na którą można wspiąć się po wielkich,
kamiennych schodach, obsadzonych po bokach rzędami kwiatów.
Pośrodku, między dwoma rzędami schodów umieszczono fontanny z
monumentalnymi rzeźbami, którym to fontannom podejście to zawdzięcza
swoją nazwę Kaskady. Z daleka całość przywodziła mi
na myśl raczej sumeryjskie zigguraty, a nie pomnik mający - w myśl
założeń socrealizmu - wyrażać potęgę państwa. A może wrażenie takie
wynikało z faktu, że budowy pomnika nie zdołano już ukończyć przed
upadkiem Związku Radzieckiego, a dopiero niedawno sfinansował ją
amerykański filantrop ormiańskiego pochodzenia Gerald L. Cafesjian?
Na samym szczycie erywańskiego zigguratu mieści się teraz muzeum sztuki jego imienia. Przede wszystkim zainteresował mnie jednak widok, jaki
roztacza się stąd na miasto i majaczące na zamglonym horyzoncie
szczyty Araratu. Chociaż Erywań należy do najstarszych miast regionu
- jego początki datuje się według urartyjskich kronik na 782 r.
p.n.e. - w dzisiejszej architekturze miasta trudno znaleźć ślady aż
tak odległej historii. Dominują tu nieciekawe, socjalistyczne bloki,
miasto zawdzięcza bowiem swój obecny wygląd gruntownej przebudowie w
początkach XX wieku według projektu architekta Aleksandra Tamaniana.
To również dzięki niemu Erywań posiada obecny układ ulic - koliste
obwodnice wokół ścisłego centrum miasta i szerokie główne arterie
komunikacyjne. Widoczne w oddali szczyty to Wielki Ararat i Mały Ararat, oddzielone przełęczą Sardar-Bulak. Góra ta ma dla
współczesnych Ormian podwójne znaczenie: po pierwsze, dziś tak jak i
przez całe stulecia, Ararat kojarzy się z biblijną Arką Noego, która
według przekazu Pisma Świętego miała po Potopie utknąć właśnie na
owych dwóch, widocznych w oddali szczytach. Po drugie góra ta
przypomina jednak Ormianom o znacznie świeższych wydarzeniach - o
utracie wschodnich obszarów historycznej Armenii na rzecz Turcji po
niekorzystnych dla Ormian ustaleniach Kemala Atatürka i Włodzimierza
Lenina na początku XX wieku. Trzeba bowiem pamiętać, że choć dwa
szczyty Araratu są niekwestionowanym symbolem Armenii, a w pogodne
dni są doskonale widoczne z Erywania, to jednak znajdują się one
współczenie na terytorium Turcji. Biorąc zaś pod uwagę, że oba
narody pozostają we względnej nieprzyjaźni, skutkiem czego granica
armeńsko-turecka jest dziś szczelnie zamknięta, a sam Ararat był do
niedawna pilnie strzeżony przez władze tureckie - pradawna, święta
góra nie jest dla Ormian łatwo dostępna. Rozmyślając
o biblijnej symbolice szczytów Araratu, zszedłem z Kaskad i na
zachodnich krańcach centrum Erywania natrafiłem na zgoła
niechrześcijański przybytek - Błękitny Meczet.
Zupełnie nie przypominał on jednak wielkiego gmachu słynnego
Błękitnego Meczetu w Stambule - tym razem
był to skromny budyneczek ze zdobioną kopułą i małym minarecikiem
tuż obok. Musiałem się trochę natrudzić, żeby znaleźć to miejsce -
meczetu nie widać z ulicy, a na otaczający go mały, przyjemny
ogródek prowadzi niepozorna brama. Dodatkowo meczet był akurat w
remoncie, więc mogłem go podziwiać tylko z zewnątrz. Chociaż
islam odcisnął swoje piętno na ziemiach armeńskich niemal w równym
stopniu, co chrześcijaństwo - Armenia znajdowała się przecież przez
wieki to pod panowaniem Persji, to znowu we władzy Imperium
Osmańskiego - z ośmiu meczetów działających jeszcze przed stu laty w
Erywaniu dzisiaj pozostał tylko ten jeden. Budynek meczetu przetrwał
gruntowną przebudowę miasta za czasów Związku Radzieckiego głównie
dzięki temu, że Sowieci urządzili tu muzeum. Dopiero po odzyskaniu
przez Armenię niepodległości w latach 90. ubiegłego stulecia meczet
ponownie stał się domem modlitwy. Poddano go renowacji za pieniądze
rządu irańskiego. Kiedy spojrzymy na mapę, przestanie nas dziwić
dążenie tradycyjnie chrześcijańskiej Armenii do zachowania dobrych
relacji z islamskim Iranem: dla malutkiego zakaukaskiego państewka,
wciśniętego między dwa wrogie muzułmańskie kraje - Turcję i
Azerbejdżan, a od północy graniczącego z wciąż niestabilną i w dużej
mierze poddaną rosyjskim wpływom Gruzją, utrzymanie dobrych relacji
ze swoim południowym sąsiadem jest prawdziwą racją stanu. Tego
dnia powłóczyłem się jeszcze trochę po gwarnych i rozgrzanych
zakaukaskim słońcem ulicach Erywania. Byłem jednak niewyspany po
podróży, a i upał poważnie dawał mi się we znaki, wcześnie więc
wróciłem do schroniska.
Przejdź do dalszej części relacji z
podróży na Zakaukazie ->>>>>>>>>
|