Turcja 2007
Śladami dawnych Greków
cz. III
<<<<<<------
Przejdź do początku relacji z podróży do Turcji
Copyright
(c) 2007, 2012 by Radosław Botev
Milet
Chociaż z Selçuku do samego Miletu nie dojeżdża żaden dolmusz,
stosunkowo łatwo można się dostać do miejscowości Akköy, skąd wąska
asfaltowa szosa odbija na północ w kierunku odległej o pięć
kilometrów wioski Balat. Ruiny starożytnego Miletu znajdują się na
obrzeżach tej ostatniej. W pierwszej kolejności dostrzega się
ogromny hellenistyczny teatr, przebudowany pod
panowaniem Rzymu w pierwszych wiekach naszej ery. Na wzórzu powyżej
teatru wnoszą się dziś pozostałości bizantyjska forteca z
powiewającą turecką flagą na maszcie. Całość robi duże wrażenie,
jednak niestety jest to jedna z niewielu budowli dawnego
Miletu, które przetrwały do naszych czasów. Wokoło, jeśli nie
liczyć kilku jońskich kolumn i fragmenu ściany
stoa z I wieku
n.e., rozciągają się tylko fundamenty dawnych budynków. Niektóre przewodniki turystyczne
twierdzą nawet, że podróżujący po Turcji turysta
może z czystym sumieniem ominąć Milet, jednak dla
mnie miejsce to było mimo wszystko
znacznie ciekawsze niż komercyjny i częściowo odrestaurowany
Efez. Przede
wszystkim znaczniej łatwiej niż w Efezie mogłem
wyobrazić sobie, jak wyglądało dawne miasto -
wyraźnie można bowiem dostrzec miejsce, w
którym dwa tysiące lat temu przebiegała linia brzegowa! Milet rozłożony był wówczas na niewielkim półwyspie, z trzech
stron otoczony wciętą daleko w ląd zatoką Latmos. Tam, gdzie w
starożytności lśniła w słońcu błękitna tafla zatoki, dziś
grunt ma nieco inną barwę - szczególnie wyraźnie widać to
zwłaszcza na brzegach małej Zatoki Lwiej, stanowiącej
niegdyś tutejszy port. Dwa niepozorne kamienie po obu stronach
wyschniętej zatoki to starożytne posągi lwów, zdobiących niegdyś
wejście do portu. Wzdłuż samego brzegu w porcie niegdyś biegła
natomiast kolumnada, prowadząca do świątyni Apollina, z której
pozostały już tylko fundamenty. Idąc z tego miejsca wzdłuż
jońskiej stoa dochodziło się świętą drogą do rozległej
południowej agory. Usytuowanie ruin
nad dawną linią brzegową sprawia, że teren ten jest stosunkowo nisko
położony i w czasie zimowych i wiosennych deszczy staje się bagnisty
i miejscami zalany wodą. Przybywający tu wówczas podróżni zapewne
czują się, jakby odwiedzali rzymskie termy, a nie jedno ze
świetniejszych miast starożytnej Jonii, jednak we wrześniu - u
schyłku śródziemnomorskiego lata - wiejący w Milecie suchy i gorący
wiatr wciąż wzbija w powietrze tumany piaszczystego
kurzu. Znowu, podobnie jak wcześniej w pergamońskim Asklepiejonie,
mogłem w spokoju w
samotności kontemplować zalane upalnym anatolijskim słońcem starogreckie i rzymskie ruiny. Jeżeli pomyśli się przy tym, że
część z licznych kawałków kamienia, porozrzucanych po
całym obszarze wykopalisk, pamięta jeszcze czasy Talesa czy Hekatajosa, kiedy Milet tętnił życiem antycznego helleńskiego miasta, człowiek naprawdę ma
poczucie obcowania z historią. Kto wie, może ci wielcy
mędrcy z Miletu nawet dotykali kiedyś
któregoś z tych kamieni?
Niestety tak jak zazwyczaj w przypadku śródziemnomorskich ruin większość pozostałości pochodzi jednak z
czasów rzymskich i jest przez to o kilka stuleci młodsza niż wielcy
Hellenowie okresu klasycznego. Didyma
Z
Miletu zamierzałem jeszcze tego samego dnia dostać się do oddalonej
o kilkanaście kilometrów świątyni Apollina w
Didymie... i miałem szczęście, bo po drodze zaproponowali
mi podwózkę zmotoryzowani niemieccy turyści. Wraz z nimi dotarłem do
starożytnej świątyni, położonej w samym bodajże centrum współczesnej
tureckiej miejscowości Didim. Świątynia Apollina w Didymie robi
wrażenie przede wszystkim swoimi rozmiarami - do dnia dzisiejszego
zachowały się bowiem monumentalne kolumny i schody świątyni. Co
ciekawe, budowy gmachu świątyni, którego pozostałości można
dziś oglądać w Didymie, nigdy nie udało się ukończyć ze
względu na jego rozmiary i związane z nimi problemy
techniczne. Pierwsze, o wiele mniejsze sanktuarium
Apollina, wzniesione przez Jończyków jeszcze w czasach
przedklasycznych w miejscu pierwotnej przedhelleńskiej świątyni,
zostało splądrowane przez Persów na początku V wieku p.n.e.
Budowę nowej świątyni zlecił dopiero później Aleksander Wielki,
jednak nie zdołano jej ukończyć przez kilka stuleci, mimo iż wysiłki
w tym kierunku czynili na przestrzeni tego czasu nie tylko Grecy,
ale też i później Rzymianie. Projektu w końcu definitywnie
zaniechano wraz z nastaniem chrześcijaństwa i wprowadzeniem przez
cesarza Teodozjusza zakazu dawnych praktyk religijnych w 392 r.
n.e.
Pamukkale, Hierapolis i okolice
Po dwudniowym pobycie w Selçuku i
odwiedzeniu pobliskich ruin starożytnych miast portowych nadeszła
wreszcie pora, by po raz pierwszy od początku mojej podróży do
Turcji oddalić się nieco od wybrzeża. Kilkadziesiąt kilometrów w
głąb Anatolii leży bowiem Pamukkale, słynące ze swoich
tarasów trawertynowych - tarasowatych formacji z
martwicy wapiennej, powstałych na przestrzeni tysięcy lat dzięki
gorącym źródłom bogatym w minerały. Współcześnie tutejsze
trawertyny i wypełnione ciepłą wodą naturalne
wapienne niecki przyciągają tak wielu turystów, że tureckie władze
musiały ograniczyć do nich dostęp, aby zachować je we
względnie nienaruszonym stanie - turystom wolno kąpać
się jedynie w niektórych z nich. U stóp pokrytego
śnieżnobiałymi trawertynami zbocza leży mała wioska Pamukkale Köyü -
mimo coraz większego napływu turystów, a w konsekwencji
rozrostu bazy turystycznej, miejscowość ta zachowała swój
dawny rolniczy charakter: wszędzie wokół ciągną się bawełniane pola,
a o świcie i zmierzchu pastrze przepędzają bydło ulicami
osady. Wraz moim niemieckim towarzyszem podróży, napotkanym jeszcze
w Bergamie,
zatrzymaliśmy się tu w Artemis Yoruk
Hotel na skraju wioski - był już schyłek sezonu, toteż za
około 8 euro od osoby dostaliśmy całkiem przyjemny
pokoik. Głównym powodem, dla którego przyjechałem jednak do tej
części Turcji nie były jednak trawertyny Pamukkale, ale to, co
znajduje się powyżej, na szczycie wapiennego wzgórza: ruiny
starożytnego miasta Hierapolis. Muszę jednak w tym miejscu
przeprosić moich Czytelników: ponieważ w Pamukkale skończył mi
się film do aparatu fotograficznego (było to jeszcze w czasach,
kiedy zdjęcia robiłem aparatem analogowym), a mój bardzo
napięty budżet podróży (wyjazd do Turcji organizowałem naprawdę
ostatkiem sił finansowych) nie pozwolił mi już na żadne dodatkowe
wydatki, musiałem zrezygnować z robienia zdjęć w dalszej części
podróży. Chociaż lecznicza moc tutejszych gorących źródeł znana
była ludom anatolijskim od tysięcy lat, starożytne
uzdrowisko Hierapolis zbudowano dopiero w II wieku p.n.e. staraniem jednego z królów Pergamonu, na krótko przed tym,
jak ziemie te dostały się pod panowanie Rzymu. Wtedy też rozpoczął
się gwałtowny rozwój uzdrowiska - bywali tu nawet sami cesarze. W
okresie wczesnego chrześcijaństwa wzniesiono tu szereg
kościołów, z których niektóre przetrwały do dzisiaj. Do upadku
miasta przyczyniły się dopiero najazdy Arabów i Turkmenów, a później
Turków seldżuckich we wczesnym średniowieczu.
W Hierapolis do naszych czasów zachowały się
między innymi pozostałości teatru rzymskiego, świątyni Apollina i jego matki Latony, utożsamianej tu z anatolijską Kybele, rzymskie bramy i rozległa starożytna nekropola. Całość zrobiła na mnie
ogromne wrażenie - ruiny usytuowane są na szczycie wzgórza, skąd
roztacza się wspaniały widok na szeroką dolinę górnego biegu
rzeki Meander, znanej współcześnie jako Menderes. Wzdłuż jej brzegów
ciągną się dziś bawełniane pola, gaje oliwne i sady granatowe. Kiedy
późnym popołudniem spacerowałem wzdłuż starożytnej kolumnady,
Hierapolis tonęło w różowopomarańczowej poświacie zachodzącego
słońca i w miarę, jak ubywało turystów, pogrążało się w
wieczornym półmroku. Ze zdziwieniem spostrzegłem, że większość
tutejszych turystów to młodzi Rosjanie, zazwyczaj nie grzeszący
urodą, ale za to z prawdziwymi pięknościami u boku - ani chybi
bogaci członkowie rosyjskiej mafii. Opuszczając wapienne wzgórze,
zauważyłem, że na terenie wykopalisk działają starożytne,
rzymskie termy, w których nawet dziś - rzecz jasna po ich
gruntownym odrestaurowaniu przez władze tureckie - można zażyć
kąpieli. Ja nie miałem już jednak na to ani czasu, ani też
dodatkowych funduszy na bilet wstępu. W hotelu w Pamukkale zatrzymałem się
na dwie noce, toteż kolejnego dnia nie miałem zaplanowanej podróży
daleko poza osadę. Mój niemiecki towarzysz pożegnał się ze mną w tym
miejscu i ruszył dalej na wschód, do Syrii. Co mogłem robić jeszcze
drugiego dnia w Pamukkale? Kiedy poprzedniego dnia jechałem do
wioski od strony Denizli, zauważyłem drogowskaz kierujący do ruin
Laodycei, kilkanaście kilometrów od Pamukkale. Wąska droga
odbijająca w prawo od szosy wiodącej do Denizli doprowadziła
mnie po kilku minutach do ruin starożytnego miasta
Laodycea,
położonego na płaskowyżu naprzeciw Hierapolis, po
przeciwnej stronie doliny Menderes. Laodyceę założył
w III w. p.n.e. król Antioch II z dynastii Seleucydów, panującej na
wschodzie po śmierci Aleksandra Wielkiego. Miasto znacznie wzbogaciło się w
okresie rzymskim dzięki produkcji wełny. Podobnie jak w Hierapolis,
mieszkała tu w starożytności znaczna społeczność żydowska, co
przyczyniło się do szybkiego rozprzestrzenienia się tu
chrześcijaństwa - oba miasta wzmiankowane są nawet w Biblii. W
okresie bizantyjskim Laodycea była nawet siedzibą biskupstwa, jednak
od czasu trzęsienia ziemi w V wieku n.e. notuje się stopniowy upadek
miasta, aż do jego całkowitego opuszczenia po najazdach
seldżuckich. W obrębie wykopalisk zachowały
się do naszych czasów pozostałości stadionu, łaźni i drogi
kolumnowej oraz dwa teatry. Większość zachowanych ruiny pochodzi,
jak zwykle, z okresu rzymskiego. Chociaż przewodniki turystyczne
raczej nie zachwalają tego miejsca, wskazując, że ruiny są w
opłakanym stanie, a stanowisko archeologiczne zeszpecone jest
poprowadzonymi tędy liniami wysokiego napięcia, na mnie miejsce to
zrobiło tylko nieco mniejsze wrażenie niż Hierapolis - przede
wszystkim niemal nie zaglądają tu turyści, a rozległy widok, jaki
rozciąga się z tego miejsca na dolinę Menderesu tylko dodaje uroku
samotnym, białokamiennym ruinom na wzgórzu.
Marmaris
Przedostatniego dnia mojego pobytu w Turcji
klimatyzowany autokar zawiózł mnie z Denizli wśród porośniętych
śródziemnomorską roślinnością wzgórz daleko na południe - do
portowego miasteczka Marmaris na Turkusowym Wybrzeżu. Sama
miejscowość nie jest szczególnie interesująca - architekturę
Marmaris dawno zdominowały już nowoczesne, betonowe
budynki hoteli. Urzekające jest jednak samo położenie miasta:
Marmaris wtulone jest bowiem w małą zatoczkę, zewsząd niemal
otoczoną zielonymi, lesistymi wzgórzami. Strategiczną
lokalizację, z dala od morskich sztormów i w dogodnym miejscu do
obrony przed wrogami, doceniono już w starożytności - powstała tu
wówczas osada Fyskos, której pozostałości próżno dziś jednak szukać
w nowoczesnym Marmaris. Swój militarny potencjał miasto wykorzystało
jednak w pełni dopiero w czasach osmańskich - w 1522 roku sułtan
Sulejman Wspaniały przypuścił stąd udany atak na pobliską wyspę
Rodos. Gdyby nie kończące się już fundusze z pewnością mógłbym
zostać w Marmaris jeszcze jeden dzień dłużej: jest to spokojny
kurort, idealnie nadający się na wypoczynek po trudach podróży w
Anatolii. I chociaż tutejsza plaża z racji
swojego osłoniętego położenia nie ma charakteru
prawdziwie morskiej plaży (miałem raczej wrażenie, że
jestem nad jeziorem), kąpiel w tym miejscu na tle porosłych
sosnowym lasem wzgórz była dość przyjemna i odprężająca. Na
kolejny dzień miałem już wykupiony bilet na prom na grecką
wyspę Rodos - i chociaż to zaledwie o rzut beretem od
Marmaris, bilet kosztował mnie w przeliczeniu grubo powyżej 100 zł.
Port znajduje się daleko na wschodnich przedmieściach - po drodze
przez pomyłkę trafiłem do przystani jachtowej Netsel, ponoć
największej w Turcji, służącej za główną bazę firm czarterujących
jachty w tej części tureckiego wybrzeża. Umundurowany strażnik nie
wpuścił mnie jednak na teren przystania i kazał iść okrężną drogą w
stronę portu. Odprawa przebiegła sprawnie i już wkrótce, z
tureckim stemplem wyjazdowym w paszporcie, sunąłem po falach
Morza Śródziemnego ku największej wyspie Dodekanezu, skąd dwa dni później wróciłem nieistniejącymi już dzisiaj liniami Central Wings do Warszawy.
Koniec
|