
Martynika cz. I
Copyright (c) 2008, 2009 by Radosław Botev
Trasa podróży po
Martynice
Przylot na Martynikę
Pomysł podróży na Martynikę w
listopadzie 2008 roku pojawił się dosyć przypadkowo. Brałem wówczas
udział w stażu dla tłumaczy w Luksemburgu i szukałem w miarę tanich
połączeń lotniczych na kilkudniową wycieczkę. Znalazłem ofertę
przelotu z Paryża do Fort-de-France na
Martynice liniami Air
Caraibes - bilet powrotny kupiony w serwisie Onetu kosztował niespełna
1000 złotych i był o kilkaset złotych tańszy niż oficjalna cena
ze strony internetowej przewoźnika. Tak oto, za
stosunkowo niewielką opłatą dotarłem na
Karaiby. Martynika jest departamentem zamorskim Francji
i częścią Unii Europejskiej, nie leży jednak w strefie Schengen,
toteż nie zdziwiła mnie konieczność okazania dowodu
tożsamości umundurowanemu pogranicznikowi na lotnisku. Procedura przebiegła sprawnie
- nie stawiano stempelków, a obywatelom UE do wjazdu na
wyspę wystarczy dowód osobisty. Jednak zaraz po opuszczeniu
terminala przylotów zaczęły się trudności - okazało się, że do
centrum Fort-de-France nie jeździ stąd żaden autobus. Powodem takiego stanu
rzeczy były ponoć protesty tutejszych taksówkarzy, którzy nie dali
sobie zabrać klientów. Dlatego zmuszony byłem wydać 20 euro na dojazd do
miasta. Taksówkarz o ciemnooliwkowej karaibskiej cerze zgodnie z
moim życzeniem zawiózł mnie na Rue de la Liberté przy
zaniedbanym parku La Savane. Znalazłem się w samym centrum
Fort-de-France nad brzegiem spokojnej zatoki. Niestety nie
istnieje już hotel Tortuga, znany mi z relacji Wojciecha Dąbrowskiego z 2002 roku, w którym można
się było wtedy zatrzymać za 30 euro. Teraz działają tu
ponad dwukrotnie droższe Lafayette i Bayfront Hotel oraz położony nieco dalej L'Imperatrice, który był akurat w
remoncie. Tego dnia jednak nie znalazłem miejsca w żadnym z
tych hoteli. Zmuszony więc byłem szukać noclegu w innej
części wyspy. Na Martynikę przyleciałem późnym popołudniem
i teraz powoli zapadał już zmierzch, miałem więc tylko jedną
próbę, zanim zrobi się ciemno. Po lekturze przewodnika LonelyPlanet
zdecydowałem się na dojazd
do Hôtel Le Panoramique w Sainte-Luce w południowej części
wyspy. Sprzed przystani w Fort-de-France do wszystkich
ważniejszych miejscowości na wyspie odjeżdżają taksówki zbiorowe -
jest to tutaj w zasadzie jedyny sposób przemieszczania się na
większe odległości. Po drodze zatrzymywaliśmy się jeszcze w kilku
miejscowościach, było już zatem zupełnie ciemno, kiedy kierowca
wysadził mnie przed słabo oświetlonym szyldem Le
Panoramique. Hotel wyglądał na nieczynny, ale nie miałem
wyjścia - musiałem się upewnić. Wśród ciszy parnej karaibskiej nocy
pchnąłem żelazną furtkę i z niepokojem wszedłem do
otaczającego hotel ogródka. Na szczęście otwarta
była tam przyhotelowa restauracja na świeżym powietrzu -
stojąca za barem Francuzka skierowała mnie do właścicielki
hotelu, kilka willi dalej w głąb ciemnej uliczki. Tutaj, po
krótkiej wymianie zdań w łamanej francuszczyźnie, za 45
euro otrzymałem pokoik z prysznicem nie w samym
hotelu, ale w małym pensjonacie tuż obok. W ten sposób
szczęśliwie dobiegł końca mój pierwszy wieczór na Martynice.
Sainte-Luce
Kolejnego dnia z
samego rana wyruszyłem na zwiedzanie wyspy. Listopad przypada na
Martynice na koniec pory deszczowej, pogoda była więc dość
niestabilna, chociaż akurat nie padało. W ciepłym, przesączonym
wilgocią karaibskim powietrzu unosił się natomiast intensywny zapach
tropikalnych roślin, co w połączeniu z egzotyczną scenerią
wyspy sprawiało, że czułem się, jakby ktoś zamknął mnie w olbrzymiej
palmiarni. Mieścina Sainte-Luce, na której obrzeżach się znajdowałem, leży nad
cieśniną Canal de Sainte-Lucie, zwaną też z angielska
St. Lucia Channel,
oddzielającą Martynikę od sąsiedniego wyspiarskiego państewka Saint
Lucia. Między willami z ogrodzonymi przydomowymi ogródkami
doszedłem na wybrzeże. W tym miejscu nie było plaży, tylko mała
przystań ze starym, butwiejącym już drewnianym pomostem. Za to
w oddali, po zachodniej stronie cieśniny w promieniach porannego
słońca wyraźnie widać było małą przybrzeżną wysepkę Rocher du
Diamant (Diamentowa Skała), odległą od Sainte-Luce o
kilkanaście kilometrów. W XIX wieku istniała tam baza wojskowa, z
której Brytyjczycy ostrzeliwali francuskie statki, przewożące towary
z Martyniki na Saint Lucię. Z powodu niedostępnych,
skalistych wybrzeży wysepki nie mogą zwiedzać turyści, jednak w
miejscowości Grande-Anse, w pobliżu miasteczka Diamant nieco dalej
na zachód od Sainte-Luce działają podobno biura organizujące
wyprawy nurkowe w okolice wyspy.
Podróż z Sainte-Luce do Trois-Îlets
Z cichych przedmieść Sainte-Luce wyszedłem na
ruchliwą trasę N5, prowadzącą do stolicy. Długo czekałem
na jakąkolwiek taksówkę zbiorową, jadącą tą trasą. Transport
na Martynice nie jest dobrze rozwinięty, co stanowi problem dla
samodzielnego podróżnika. Większość miejscowych jeździ własnymi
samochodami, co przyczynia się do dużego natężenia ruchu na
tutejszych drogach. Czekając na taksówkę, miałem jednak okazję
dobrze rozejrzeć się po okolicy. Krajobraz południowej części wyspy
zdominowany jest przez pola uprawne i sięgające aż po horyzont
plantacje trzciny cukrowej. Łagodne pagórki z rzadka porośnięte są
natomiast egzotycznymi roślinami, takimi jak mimozy czy akacje,
a w niższych partiach także palmy kokosowe. Zanim wreszcie
pojawił się upragniony transport, minęło sporo czasu i zaczynały mi
już dokuczać coraz intensywniejsze promienie tropikalnego słońca.
Chociaż nie było już śladu po nocnych opadach deszczu, ani na trochę
nie ustępowała wilgoć i parność karaibskiego powietrza. Zatłoczoną
taksówką w ciągu kilku minut dotarłem do Riviere-Salée, skąd
odchodzi w lewo drugorzędna trasa D7, wiodąca do głównych kurortów
turystycznych Martyniki - do Trois-Îlets i Pointe du Bout. Ponieważ
nie uśmiechała mi się perspektywa ponownego długiego oczekiwania na
transport, postanowiłem pokonać ten kilkukilometrowy odcinek na
piechotę.
Jest to ciekawa
droga, wiodąca wśród wzgórz i licznych plantacji trzciny cukrowej.
Mijając widoczne w oddali zabudowania nie mogłem oprzeć się
wrażeniu, że wiele się one nie zmieniły od czasów kolonialnych, gdy
pracowali tu czarni niewolnicy. Przewożono ich na wielkich
żaglowcach z europejskich kolonii w Afryce Zachodniej; owo
afrykańskie dziedzictwo do dziś widoczne jest w kulturze, jak też i
rysach tutejszej ludności. Dwa kilometry przed Trois-Îlets
zwiedzającym udostępniono zabudowania dawnej rafinerii
curkru - działa tu muzeum Maison de la
Canne, w którym podziwiać można eksponaty z czasów
kolonialnych. Najcenniejszym zabytkiem jest bodajże Code
Noir ("Czarny Kodeks"), regulujący relacje między niewolnikami
a ich właścicielami. Wśród innych eksponatów znalazły się także
zdjęcia z epoki. Budynek rafinerii otoczony jest małym, dość
ładnym parkiem z palmowymi alejkami i niewielkimi
sadzawkami. Zwiedziwszy muzeum, udałem się w dalszą drogę
do Trois-Îlets. Niestety popsuła się pogoda i zaczął padać miejscami
intensywny deszcz. Nie był jednak szczególnie uciążliwy - przynosił
nawet orzeźwiającą ulgę od tropikalnego, karaibskiego upału. O tej
porze roku deszcze zwykle nie padają tu długo - w listopadzie
najczęściej są to już tylko przelotne opady, po których znowu zza
chmur wygląda upalne słońce. Ten przejściowy okres między porą
deszczową a porą suchą poprzedza jednak na południowych Karaibach
sierpniowo-wrześniowy czas huraganów, kiedy aura jest mniej
łaskawa dla podróżników.
Trois-Îlets
Trois-Îlets -
współcześnie najbardziej turystyczny rejon na Martynice -
zapisało się na kartach historii przede wszystkim jako miejsce
narodzin Józefiny de Beauharnais, późniejszej żony Napoleona i
cesarzowej Francji. Do dziś zachował się tu kolonialny kościółek, w
którym ochrzczono przyszłą cesarzową, a kilka kilometrów na
południe od miasteczka znajduje się plantacja, na której Józefina
przyszła na świat w 1763 roku. Otwarto tam poświęcone jej życiu Musée de la
Pagerie, które można zwiedzić za 5 euro od osoby. Naprzeciw muzeum leżą ruiny starej
fabryki cukru, z której pozostały głównie fundamenty. Samo Trois-Îlets jest dosyć
sennym miasteczkiem, w którym poza targiem przy głównej ulicy
właściwie niewiele się dzieje. Na pierwszy rzut oka tylko punkt
informacji turystycznej świadczy o tym, że w ogóle zaglądają tu
turyści - większość pensjonatów i hoteli skupiła się bowiem w
sąsiedniej miejscowości Pointe du Bout, gdzie miałem dotrzeć dopiero
następnego dnia. Na razie w biurze informacji dowiedziałem się,
że można się stąd dostać promem na przeciwległy brzeg zatoki, do
Fort-de-France. Poprzedniego wieczora przezornie zarezerwowałem
sobie tam nocleg - nie chciałem, żeby powtórzyła się sytuacja z
brakiem miejsca. Prom z zadbanej, dobrze prezentującej się
przystani w Trois-Îlets odpływa co godzinę - za dwudziestominutową
przeprawę zapłaciłem trzy i pół euro.
Fort-de-France
Zbliżając się do
Fort-de-France od strony zatoki, wyraźnie widzi się
w oddali majestatyczne stoki Pitons du Carbet w górzystym
interiorze wyspy. Jest to jeden z ładniejszych widoków na
Martynice, czego jednak nie udało mi się dobrze uchwycić na zdjęciu. Samo miasto pod wieloma
względami zachowało dziewiętnastowieczny charakter karaibskiego,
kolonialnego miasteczka - tutejsza zabudowa składa się z
niskich budynków, zaopatrzonych w urokliwe balkony i zadaszenia;
patrząc z nabrzeża nie sposób przeoczyć też wieżę miejscowej
Cathédrale St-Louis - symbolu miasta. Jednym z okazalszych
budynków w mieście jest także Palais de Justice -
neoklasycystyczny budynek sądu z początku XX wieku. W niewielkim
parku przed budynkiem stoi posąg Victora Schoelchera - XIX-wiecznego
pisarza i działałacza abolicjonistycznego, który w dużej mierze
przyczynił się do zniesienia niewolnictwa we Francuskich Indiach
Zachodnich. W Fort-de-France oprócz pomnika działa też biblioteka
jego imienia. Zatrzymałem się w hotelu Lafayette, gdzie
za wygórowaną cenę 65 euro dostałem mały pokoik z widokiem na park
La Savane po przeciwnej stronie ulicy. Okazało się jednak, że
wbrew ustaleniom poprzedniego dnia zarezerwowano mi nocleg tylko na
jeden dzień. Wyglądało więc na to, że następnego dnia znowu będę musiał
rozejrzeć się za kolejnym miejscem noclegowym.
Na razie jednak
miałem spokój i mogłem przyjrzeć się życiu Fort-de-France. Na
nabrzeżu odbywał się właśnie targ rybny. Przed
zadaszonymi stoiskami tłoczyli się klienci - głównie kobiety z
dziećmi, choć widziałem też kilku mężczyzn. Nie działo się może nic
spektakularnego, jednak zawsze lubię przypatrywać się tego typu
wydarzeniom - nie mam wówczas wątpliwości, że uczestniczę
w autentycznym epizodzie z życia lokalnej społeczności -
niezafałszowanym i nieprzygotowanym specjalnie na przyjazd turystów.
Tak jak prawdziwy jest zapach zanurzonych w lodzie ryb i owoców
morza, tak też prawdziwe są tu okrzyki targujących się przekupniów i
klienteli. Prawdziwa, niewymuszona atmosfera Karaibów. Tego dnia,
późnym popołudniem pojechałem jeszcze w jedno miejsce - do ogrodu
botanicznego Jardin de Balata, kilka kilometrów za Fort-de-France. Najtaniej można
się tam dostać miejskim autobusem, odjeżdżającym z północnych
obrzeży historycznego centrum miasta. Obok cmentarza przy Rue
André Aliker jest pętla autobusowa - do ogrodów
jedzie się stamtąd kilkanaście minut. Cena biletu w jedną stronę
wynosi niewiele ponad 1 euro. Ogród nie jest szczególnie rozległy,
jednak zgromadzono tu rzadkie rośliny z całego świata -
czasami na tyle egzotyczne i niespotykane, że czułem się tam niemal jak w prehistorycznej dżungli - prawie spodziewałem się ujrzeć
zaraz szarżującego na mnie tyranozaura...
Przejdź do dalszej części relacji
--->>>>>>
|