Indie 2015 cz. VI
Copyright (c) 2015-2017 by Radosław Botev
<<<<<<----- Wróć do początku relacji z podróży do Indii
Puri
Puri okazało się indyjskim miasteczkiem
wypoczynkowym na wybrzeżu Zatoki Bengalskiej
z licznymi hotelikami i
restauracjami dla turystów. Przyjechałem tu tylko ze względu
na pobliską Świątynię Słońca w Konarku - samo zaś Puri
traktowałem tylko jako bazę wypadową. I jak się okazało - słusznie. Mimo
że Puri pretenduje do miana nadmorskiego kurortu, to jednak nie
potrafi wykorzystać swojego położenia: przybywający tu podróżny nie
znajdzie zadbanej plaży malowniczo obsadzonej palmami kokosowymi. Miałem
wrażenie, że palmy rosną tu w głównie na śmietnikach albo
na terenie dosłownie kilku droższych ośrodków wypoczynkowych, a plaża - choć
szeroka - oszpecona jest na znacznej
długości rurociągiem odprowadzającym ścieki do morza. Tylko centralny
odcinek plaży przy nadmorskiej promenadzie - Puri Beach , nadawał się do wypoczynku. Z
drugiej strony - nie mam też porównania, nigdy nie
byłem na innych indyjskich plażach. Mimo
wszystko postanowiłem spędzić jeden dzień nad oceanem. Byłem już
nieco zmęczony długimi, mozolnymi podróżami pociągiem
połączonymi z wielogodzinnym oczekiwaniem na dworcach. Podróż
po Indiach zdecydowanie zaliczam do najbardziej męczących, jakie do
tej pory odbyłem. Na plaży boleśnie przekonałem się jednak, jak zdradliwe może być
tropikalne słońce w połączeniu z chłodną, oceaniczną bryzą.
Siedząc pół dnia w krótkich spodenkach, niepostrzeżenie
tak mocno spaliłem sobie nogi, że przez następne dwa
dni ledwo mogłem chodzić. Na szczęście już kolejnego dnia pogoda popsuła
się i nadeszły ulewne, monsunowe deszcze. Na ten dzień zaplanowałem
podróż do Konarku.
Puri Beach - galeria zdjęć (kliknij, żeby powiększyć)
|
|
|
|
Świątynia Słońca w Konarku
Z
Puri można łatwo dojechać do Konarku zatłoczonym lokalnym
autobusem z głównego placu przed dworcem kolejowym.
Procedura ta sama, co we wszystkich innych częściach świata, gdzie
nie ma kas biletowych, ani nawet dworca autobusowego z prawdziwego
zdarzenia: wystarczy pojawić się z plecakiem na placu i
zaraz z ogólnego chaosu wyłoni się jakiś naganiacz, który zapyta,
dokąd jedziemy. Na hasło Konark wskazano mi szykujący
się już do odjazdu rozklekotany autobus. Niestety wewnątrz nie było
już miejsc siedzących, a sufit był na tyle nisko, że przez całą
drogę musiałem się schylać lekko kucać. Dobrze, że to tylko
trzydzieści kilometrów! Konark okazał się niewielką wioską, w której
oprócz samej świątyni i wielkiego targowiska z pamiątkami w zasadzie
nie było nic wartego zobaczenia. Działa tu też muzeum, które okazało
się jednak zamknięte. Autobus wysadził
mnie w strugach deszczu przy głównym, pogrążonym
w chaosie placu, skąd po krótkim spacerze między straganami dotarłem
przed bramę wejściową świątyni. Wstęp dla turystów jest płatny
- świątynia wpisana jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO i
tym samym stanowi jedną z większych atrakcji turystycznych
Indii. Częściowo zrujnowana, kamienna świątynia ku czci
wedyjskiego boga słońca o imieniu Surja pochodzi z końca XIII wieku i została ufundowana w podzięce za zwycięstwa nad
muzułmanami w Bengalu. Wzniesiono ją w stylu ratha, a więc
w taki sposób, aby przypominała rydwan, osadzony na platformie
z kołami. Rzeźbione, bogato zdobione kamienne koła, takie
jak to widoczne w galerii poniżej, są zresztą jednym z najbardziej
zagadkowych elemetów tej konkretnej świątyni - uważa się, że
stanowiły rodzaj kalendarza i zarazem zegara słonecznego, choć
w pełni nie odcyfrowano dotąd symboliki umieszczonych na nich
symboli. Oprócz wspomnianych kół na terenie kompleksu świątynnego
urzekły mnie także rzeźby słoni, których zdjęcie także zamieszczam
w galerii.
Galeria zdjęć (kliknij, żeby powiększyć)
|
|
|
|
Kokosowe gaje Orisy
Drogę z Puri do Bhubaneswaru kolejnego dnia - ostatni odcinek mojej kolejowej
podróży po Indiach - zapamiętałem głównie dzięki malowniczym
zagajnikom palm kokosowych po drodze. Część z tych zagajników
widziałem już wcześniej w czasie podróży z Kalkuty do Puri, wtedy
jednak końcowy - najciekawszy, jak się teraz okazało - odcinek drogi
pokonałem już po zmroku. Dopiero więc po wyjeździe z Puri za dnia,
w promieniach, mocnego tropikalnego słońca, mogłem je
zobaczyć w pełnej krasie. Pociąg mijał
więc soczystozielone mokradła, pola
ryżowe i zarośla naszpikowane kokosowymi palmami, a ja
żałowałem, że nie mogę choćby na chwilę opuścić ciasnego
wagonu, by zanurzyć się we wszechogarniającej zieleni
indyjskiej przyrody. Po pobycie w zapyziałym, nieładnym Puri, w
którym dodatkowo ostatniego dnia bezustannie padał ulewny
deszcz, taki widok był jak lekarstwo - szybko wyleczył mnie
z melancholii i podniósł na duchu przed dalszą częścią mojej indyjskiej podróży. Krajobrazy stanu Orisa zaliczam do najładniejszych
na całej trasie - w galerii poniżej przedstawiam wybrane zdjęcia,
które zrobiłem na krótkim, kilkudziesięciokilometrowym odcinku z
Puri do Bhubaneswaru:
Galeria zdjęć (kliknij, żeby powiększyć)
|
|
|
|
Bhubaneswar
Bhubaneswar
początkowo wydał mi się niezbyt ciekawym prowincjonalnym
miasteczkiem. Niska, obskurna zabudowa, trochę zieleni miejskiej na
placu przed dworcem kolejowym i ogólny zgiełk przejeżdżających
samochodów nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Zatrzymałem się
w jednym z hoteli niedaleko stacji, przy głównej trasie Janpath Road, gdzie za rozsądną cenę otrzymałem klimatyzowany pokój
z łazienką. Po lekturze przewodnika Lonely Planet doszedłem do
wniosku, że największą atrakcją Bhubaneswaru jest kompleks świątyń w
południowej dzielnicy miasta. Główną świątynią kompleksu
jest Świątynia Lingaradży, dostępna jednak tylko dla
hinduistów. W okolicy pełno jest jednak innych świątyń o podobnym
stylu architektonicznym, które można odwiedzić. Ma to zresztą swoją
zaletę - obiekty te zwykle nie są zatłoczone i można w spokoju
nacieszyć się ich widokiem. Pierwszą z takich świątyń,
na którą natrafiłem, była widoczna na zdjęciu obok
świątynia Chitrakarini, stojąca w zieleni na
osłoniętym od ulicznego gwaru dziedzińcu. Pokryte orientalnymi
ornamentami mury wśród tropikalnej roślinności kojarzyły mi się z
ukrytymi w dżungli, tajemniczymi budowlami jakiejś zaginionej
cywilizacji. Wyobrażałem sobie, że oto przemierzyłem setki
kilometrów przez niedostępną dzicz, by natrafić na nieznaną
dotąd cywilizację - a przecież ledwie kilka metrów dalej,
za ograniczającym świątynny teren płotem rozciągało się
tętniące życiem, hałaśliwe indyjskie miasto. Odwiedziłem
też świątynię Ananta Vasudev Mandir, która dla mnie
- laika - niemal nie różniła się od tej poprzedniej. Tym razem
jednak dziedziniec wyłożony był kamiennymi płytami, a po terenie
świątynnym kręcili się pielgrzymi w takich samych pomarańczowych
szatach, jakie widziałem wcześniej u pielgrzymów w nadgangeskim Waranasi. W galerii
poniżej zamieszczam zdjęcia obu świątyń.
Bhubaneswar był
też niestety miejscem, w którym po raz pierwszy na własnej
skórze doświadczyłem ciemnej strony podróżowania po Indiach,
a mianowicie potężnego zatrucia pokarmowego. Tutejsze
warunki sanitarne - delikatnie mówiąc - pozostawiają wiele
do życzenia, toteż mimo największej ostrożności, dezynfekowania
rąk przed każdym spożywanym posiłkiem i unikania
podejrzanego pożywienia, pod sam niemal koniec podróży
dostałem biegunki. I niestety nie skończyło się to tylko
krótkotrwałą, niewartą uwagi niedyspozycją, tak jak nieraz
bywało w czasie innych wypraw. Całe popołudnie przesiedziałem już
w hotelu, w nocy jeszcze jako tako spałem, ale kiedy
dolegliwości powróciły kolejnego dnia rano, wiedziałem, że mam problem.
Pech chciał, że tego dnia miałem zarezerwowany przelot do
Delhi, którego nie mogłem przełożyć,
po spóźniłbym się na samolot powrotny do Polski. W
pobliżu nie było czynnej apteki, a ja nie czułem się
też na tyle źle, żeby zgłaszać się do szpitala i odwoływać powrót
do kraju. Nie miałem gorączki, ani żadnych innych dolegliwości poza
nieodpartą potrzebą wizyty w toalecie przez cały dzień co dwie godziny. Tego dnia
nie podjąłem więc żadnego leczenia.
Świątynie Bhubaneswaru - galeria zdjęć (kliknij, żeby powiększyć)
|
|
|
|
Międzynarodowy
port lotniczy Bhubaneswar to - wbrew temu szumnemu
określeniu - stosunkowo niewielkie lotnisko z jednym terminalem.
Obsługuje w większości loty krajowe, a jedyne międzynarodowe
połączenie łączy Bhubaneswar z malezyjskim Kuala Lumpur. Przy
odprawie zażądano ode mnie okazania karty kredytowej, którą płaciłem
w Internecie za przelot liniami IndiGo. Wymóg okazania karty
kredytowej, którą dokonano płatności wyszczególniony jest
w warunkach przewozu wielu linii lotniczych, ale zwykle nie
jest egzekwowany. W przypadku lotu linii IndiGo jest
jednak inaczej, ale byłem na to przygotowany, toteż już wkrótce bez
większych problemów znalazłem się na pokładzie samolotu
lecącego do Delhi.
Przejdź do dalszej części relacji z podróży do Indii ->>>>>>>>>
|