Waranasi - nad brzegiem Gangesu
Około południa pociąg wreszcie
wtoczył się leniwie na stację kolejową w Waranasi. Motorowa ryksza
zawiozła mnie stamtąd labiryntem krętych, zatłoczonych uliczek do
schroniska Zostel Varanasi. Po
załatwieniu formalności związanych z
zakwaterowaniem wyszedłem wreszcie na miasto. W pierwszej
kolejności chciałem - rzecz jasna - dostać się nad upragniony
Ganges. Tylko w którą stronę powinienem iść?
- Ganges,
Ganges - na próżno usiłowałem porozumieć się po angielsku z
zagadniętym Hindusem.
- Ganga? Tam - Hindus zrozumiał
wreszcie po dłuższej chwili, że pytam o świętą rzekę, zwaną w języku
hindi właśnie "Ganga", i dopiero teraz wskazał mi właściwy kierunek
marszu.
Odległość była spora, bo Waranasi przez wieki bardzo się
rozrosło. Jednak kiedy tylko wyszedłem na główną ulicę
prowadzącą ku ghatom, jak określa się tu kamienne schody
prowadzące wprost do rzeki, od razu znalazłem się w tłumie
pielgrzymów. Większość z nich ubrana była w charakterystyczne
pomarańczowe stroje - byli to młodzi mężczyźni przemierzający boso
cały subkontynent, aby zaczerpnąć świętej wody z Gangesu i
przenieść ją w bukłakach do rozsianych po całym kraju świątyń
Śiwy.
Oprócz pielgrzymów po ulicach Waranasi wałęsały się także
puszczone samopas krowy - w dużym mieście był to dla mnie widok dość
surrealistyczny. Krowy te najwyraźniej nic nie robiły sobie też z
tłumu przechodniów - wszyscy i tak ustępowali tym czczonym tutaj
zwierzętom z drogi. W wąskich uliczkach starego miasta nad samym
brzegiem Gangesu spotkanie z krową i konieczność przylgnięcia do
ściany, aby zwierzę mogło sobie spokojnie przejść, były dla
mnie osobiście jednak dość uciążliwą sytuacją.
Kiedy
wreszcie stanąłem nad Gangesem, moim oczom ukazał się rząd
drewnianych, zacumowanych łodzi i tłum ludzi taplających
się przy nich w mętnej wodzie rzeki. Inaczej wyobrażałem
sobie rytualne ablucje - spodziewał się przy tej czynności
większego namaszczenia, religijnej zadumy, a tymczasem Hindusi po
prostu wchodzą do wody w ubraniu i zwyczajnie zanurzają
się w rzece, jakby właśnie zażywali kąpieli na osiedlowym
basenie, a nie dokonywali rytualnego obmycia ciała. Do tego
trzeba wprost powiedzieć, że święta rzeka hinduistów po prostu...
śmierdzi. Ganges jest silnie zanieczyszczony i to nie tylko ściekami
- wielokrotnie widziałem, jak nurt niósł martwe zwierzęta hodowlane.
W tej sytuacji postanowiłem nie przyłączać się do wyznawców Śiwy i
pozostałem bezpiecznie na brzegu.
Waranasi nie
jest oczywiście żadnym wyjątkiem, gdy idzie o brak
higieny - podróżując po Indiach należy przywyknąć do
spowijającego ulice fetoru gnijących odpadków, zwierzęcych (a
pewnie i ludzkich) odchodów, a także gryzącej woni
kadzideł. W połączeniu z gorącym, lepkim powietrzem tropików
tworzy to swoistą atmosferę Indii, którą albo się kocha albo
nienawidzi - brak jest doznań pośrednich. Dla mnie atmosfera ta
nierozerwalnie łączyła się z przygodą - wiedziałem, że to
właśnie tu, w Waranasi, nad cuchnącym Gangesem wśród gwarnego
tłumu Hindusów, których stroje mieniły się feerią krzyczących barw,
poznawałem prawdziwe oblicze indyjskiego subkontynentu.
Galeria zdjęć
(kliknij,
żeby powiększyć)
|
|
|
|
Wieczorem,
gdy nad brzegami Gangesu zrobiło się już ciemno, natrafiłem tu na
obchody miejscowego święta. Jak mi powiedziano, było to święto
Gangesu - wiem jednak, że główne takie święto - Dev
Deepawali - odbywa się w Waranasi
w listopadzie, musiałem więc być świadkiem jakiejś pomniejszej
hinduistycznej uroczystości. Po przejrzeniu zasobów światowej sieci
internetowej doszedłem do przekonania, że był to rytuał
arati, a konkretnie w tym wypadku Gangarati
- ofiarowania bóstwu Gangesu światła lampek
wotywnych.
Widzów zaproszono na łodzie zacumowane na rzece.
Dzięki temu siedzieliśmy twarzą do ghatów, na których
odbywały się uroczystości. Przed nami kapłan usiadł na drewnianej
platformie nad rzeką i zapalił kadzidła, a także coś, co wyglądało
jak wielki świecznik. Ludzie puszczali też zapalone świeczki w
łódeczkach na wodzie. Zaś wysoko, na tarasie jednego z
przybrzeżnych budynków trzech innych kapłanów intonowało
jakąś hinduską pieśń i machało zapalonymi świecznikami w takt
muzyki. Podobne uroczystości odbywały się także na sąsiednich
ghatach - najpewniej wzdłuż całego miejskiego
nabrzeża.
Waranasi tętniło życiem do późnych godzin
nocnych. Przy ghatach porozstawiane są stragany, na których
nabyć można żywność, pamiętki, a także i miejscowe dewocjonalia.
Krążąc labiryntem uliczek dotarłem w końcu także w pobliże
ghatu Manikarnika. Ghat
ten jest wyjątkowy, ponieważ w odróżnieniu od pozostałych służy
przede wszystkim jako miejsce rytualnej kremacji zmarłych. Ze
względu na szacunek dla rodzin nie należy podchodzić do samych
stosów ani też robić zdjęć - można jednak przyjrzeć się uroczystości
z daleka, z tarasów pobliskich domów (rzecz jasna za drobną opłatą
dla właściciela). Na ile zdołałem się zorientować obserwując
kremację ze sporej bądź
co bądź odegłości, ciała zmarłych wnosi się na stos
szczelnie owinięte płótnem, a następnie wrzuca w
ogień. Co jakiś czas ogień podsyca się dokładając drewna, a po pewnym
czasie można już wnieść kolejne ciało - i tak przez całą
noc. Duszący, słodkawy dym z płonących stosów zasnuwa wtedy nabrzeże, mieszając
się z oparami kadzideł, wonnych przypraw indyjskiej kuchni z
pobliskich straganów, ale też i z wszechobecnym fetorem moczu, krowich odchodów i zgnilizny porozrzucanych po
ulicach śmieci. I to jest właśnie kwintesencja Indii: kraj ten atakuje zmysły
Europejczyka chaosem intensywnych, sprzecznych ze sobą doznań - obcych,
orientalnych wrażeń. Indie nie poddają się znanym nam schematom, nie dają się wartościować,
bo dostarczają wszystkiego na raz i to w nadmiarze.
Uroczystości nad Gangesem -
galeria zdjęć
(kliknij, żeby
powiększyć)
|
|
|
|
Wizyta w
Waranasi nie byłaby kompletna bez rejsu łodzią wzdłuż
ghatów nad Gangesem. Ghaty najefektowniej
prezentują się się wczesnym rankiem, gdy wschodzące
słońce oświetla je z przeciwległego brzegu rzeki.
Zdecydowałem jednak nie przebijać się tak wcześnie rano przez tłum
turystów i nie płacić wygórowanej wówczas ceny. Mój rejs odbył się
zatem w ciągu dnia.
W drodze z Rajendra Prasat
Ghat na wprost Luxa Road przepłynąłem wraz z
kilkoma innymi turystami motorową łodzią lokalnego przewoźnika
aż w pobliże Ghatu Tulsi około 2
kilometerów na południe. Po drodze minęlimy może z kilkanaście
innych ghatów, na których tłoczyli się Hindusi
w jaskrawokolorowych strojach. Niektórzy zażywali kąpieli w
Gangesie, inni zaś tylko siedzieli na schodach, oddając się rozmowie
lub zdawali się medytować. Przy ghatach, ponad mętną wodą
Gangesu górowały zaś pradawne gmachy hinduistycznych
świątyń i innych, pokrytych patyną czasu budowli.
W Waranasi spędziłem łącznie prawie trzy dni.
Oprócz wizyty na ghatach krążyłem także po mieście, które
ochrzciłem mianem "bijącego serca Indii". O ile
bowiem słynny na cały świat Tadż Mahal jest niekwestionowanym symbolem indyjskiej
przeszłości, spuścizną nieistniejącego już dziś kraju maharadżów, o tyle nadgangeskie ghaty to
wciąż żywe świadectwo indyjskiej kultury.
Ghaty nad Gangesem -
galeria zdjęć
(kliknij, żeby
powiększyć)
|
|
|
|
Trzeciego dnia późnym popołudniem
wyjechałem w ostatnią już trasę nocnym pociągiem niewygodniej
drugiej klasy. Dalej oczekiwała mnie już Kalkuta...
Przejdź do dalszej części relacji z podróży do Indii ->>>>>>>>>