Indie 2015 cz. III
Copyright (c) 2015-2017 by Radosław Botev
<<<<<<----- Wróć do początku relacji z podróży do Indii
Khajuraho
Pociąg z Agry dowiózł mnie na stację w Khajuraho grubo po zmierzchu. Opuściłem klimatyzowany przedział i
znowu owiało mnie ciężke, subtropikalne powietrze.
Po wielogodzinnej podróży marzyłem tylko o tym, żeby jak najszybciej
dotrzeć do hotelu - ze stacji kolejowej do miasta było jeszcze
jednak dobre dziesięć kilometrów. Do pensjonatu Yogi Ashram na
przeciwległym krańcu miasta dowiozła mnie po ciemnych,
nieoświetlonych drogach motorowa riksza. Pensjonat nie oferował
szczególnie wysokiego standardu, a w pokoju pełno było owadów, które
wdzierały się do środka nawet mimo założonej na okno moskitiery.
Mimo najszczerszych chęci długo nie mogłem więc zasnąć, a kolejne
godziny mijały mi na ubijaniu robactwa maszerującego po niezbyt
czystej pościeli. Ale cóż było robić: do Khajuraho
dotarłem po dziesiątej wieczorem - za późno, by
szukać innego lokum. Kompleks świątynny
Rano
wybrałem się wreszcie na zwiedzanie. Niewielkie miasteczko Khajuraho
słynie przede wszystkim z kilku zlokalizowanych tu kompleksów świątyń
hinduistycznych i dżinijskich, wzniesionych w większości na
przełomie X i XI wieku za panowania dynastii Czandela,
jeszcze przed rozpanoszeniem się islamu w północnych Indiach.
Główny, zachodni kompleks świątyń położony jest w samym centrum
miasteczka, toteż tam właśnie się udałem. Świątynie słyną przede wszystkim ze swoich
bogatych zdobień - zewnętrzne ściany pokryte są
licznymi płaskorzeźbami, przedstawiającymi postacie w
niedwuznacznych, odważnych erotycznych pozach. Wynika to z
tutejszej odmiany hinduizmu, dopuszczającej za czasów dynastii Czadelów rytualne orgie.
Wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO świątynie porozrzucane są na sporym obszarze w
ogrodzie z zadbanymi trawnikami i rabatkami. Dla przybywającego tu
turysty są one interesujące właśnie ze względu na architekturę -
wnętrzna nawet najokazalszych z nich nie kryją bowiem specjalnie nic
ciekawego, brakowało mi tam choćby jakiejś rzeźby czy czegoś, co dla
laika choć trochę przypominałoby ołtarz. Tymczasem była to tylko
pusta przestrzeń. Nie inaczej sprawa wygląda w przypadku
pozostałych grup świątyń w Khajuraho, usytuowanych na obrzeżach
miasta.
Galeria zdjęć (kliknij, żeby powiększyć)
|
|
|
|
Spacer po okolicy
Po zwiedzeniu
głównego, zachodniego kompleksu świątyń nie za bardzo miałem już
ochotę na oglądanie pozostałych. Zamiast tego resztę dnia
postanowiłem spędzić na eksplorowaniu okolicy. Kiedy ruszyłem przez
miasto, szybko przyłączył się do mnie pewen młody Hindus i
zaproponował, że będzie moim przewodnikiem. Wiedziałem, że będzie
trzeba mu za to zapłacić, ale właściwie - czemu nie? Zresztą
hinduski chłopak i tak nie dałby się łatwo odpędzić. Chciałem,
żeby Hindus pokazał mi pola ryżowe. Okazało się jednak, że Khajuraho
położone jest na wyżynie i klimat jest w tym miejscu za suchy na
takie uprawy. Chłopak obiecał mi jednak mimo wszystko zaprowadzić
mnie na miejscową farmę. Na razie jednak szliśmy przez miasto: po
tutejszych, w większości szutrowych jeszcze drogach leniwie wałęsają
się puszczone samopas krowy, które w dodatku nic sobie nie
robią z przejażdżających obok raz po raz pojazdów. Krowy
spokojnie chodzące sobie po mieście to w Indiach zresztą widok
powszedni, o czym kilkakrotnie przekonałem się jeszcze w
czasie mojej podróży. W miarę
jak oddalaliśmy się od komercyjnej części Khajuraho z
restauracjami i hotelami w pobliżu głównego kompleksu świątyń,
atmosfera miasteczka stawała się coraz bardziej senna. Ucichł gwar,
ubyło samochodów i motorowych riksz, przybyło zaś kolorowo odzianych
kobiet, odpoczywających w cieniu drzew i spędzających czas na
pogawędce. Powoli zaczynały się też pola uprawne...
Galeria zdjęć (kliknij,
żeby powiększyć)
|
|
|
|
Dopiero
jednak gdy skręciliśmy w polną dróżkę przy południowej
grupie świątyń, znaleźliśmy się na najprawdziwszej indyjskiej
wsi. W czasie podróży do słabiej rozwiniętych krajów świata zwykle
prędzej czy później przychodzi moment, w którym zachodni
turysta czuje się, jakby odbył podróż w czasie. Niekiedy jest
to podróż tylko w nieodległą przeszłość - ot, odwiedzając
choćby wschodnią Europę czy Bałkany można odbyć
sentymentalną podróż do czasów własnego dzieciństwa. Przemierzając
świat często jednak cofam się także w znacznie odleglejszą
przeszłość - hen, ku dawnym cywilizacjom, zaginionym
w mrokach pradziejów. Nie inaczej było także i tu - wśród
wiejskich obejść stanu Madhya Pradesh w głębokim interiorze
indyjskiego subkontynentu. Tutejsza ludność do dzisiaj mieszka w
tradycyjnych domostwach z gliny (większość z domów ma już
jednak nowoczesne dachy kryte dachówką w miejsce dawniej używanej
trzciny), żyje bez prądu i ciężko pracuje na roli z
wykorzystaniem zwierząt pociągowych i narzędzi znanych od
tysiącleci. Rozglądając się zatem po krajobrazie indyjskiej
wsi, nie miałem wątpliwości, że podobnie musiały wyglądać także
i pierwsze ludzkie osady w tej części świata - dawno temu, w okresie
neolitu. I tylko w miarę współczesne stroje dzisiejszych
mieszkańców Indii przypominały mi, że odwiedzałem ten
kraj jednak w XXI wieku.
Mój młody hinduski przewodnik doprowadził mnie wreszcie do miejscowej farmy -
małego poletka, ogrodzonego prymitywnym płotem z nieobrobionych
żerdzi. Na tak ogrodzonej od reszty terenu "farmie"
zauważyłem kilka rodzajów upraw. Mój przewodnik, ani też zagadnięte
przeze mnie dzieciaki, które zbiegły się na mój widok
z okolicznych domostw, nie znali angielskich nazw upraw. Ja natomiast potrafiłem rozpoznać tylko papaje,
fachowo zwane melonowcami. Na pozostałe uprawy składały się
bliżej niezydentyfikowane niskie krzaczki.
Galeria zdjęć (kliknij,
żeby powiększyć)
|
|
|
| Spacer
zakończyłem na brzegiem przepływającej przez przedmieścia Khajuraho
płytkiej rzeki Khudar, widocznej zresztą jeszcze z samej farmy.
Tutaj pożegnałem się z moim hinduskim towarzyszem, uczciwie
zapłaciwszy mu za zaprowadzenie mnie do wioski. Chłopak przebąkiwał
wprawdzie, że chciałby, abym kupił mu książkę do szkoły - była
to jednak niedziela i księgarnia była zamknięta. Zwykle tego rodzaju
sytuacje wzbudzają u mnie podejrzenia - tak często wyglądają próby
wyłudzania pieniędzy od turystów. Niby to na szczytny cel albo
ktoś czegoś bardzo potrzebuje - kiedy jednak przychodzi co do czego,
okazuje się, że nie można tego zweryfikować, a od turysty
oczekuje się ostatecznie po prostu pieniędzy. Tym razem
jednak Hindus uczciwie sobie zapracował - jakkolwiek by więc było,
otrzymał na tyle wysokie honorarium, żeby i na
książkę starczyło. Tego dnia wróciłem jeszcze do centrum
Khajuraho - w pobliżu głównego kompleksu świątyń wstąpiłem do
restauracji Raja
Cafe. Można tu zjeść także i europejskie dania, co nie jest
bez znaczenia, gdy żołądek przestaje już tolerować bogatą w ostre
przyprawy indyjską kuchnię. W pobliżu restauracji kręcą się
natomiast rikszarze, z którymi można było dogodnie umówić się na
odbiór spod pensjonatu i przewóz na dworzec kolejowy późnym
wieczorem - w planach miałem podróż nocnym pociągiem do Waranasi nad
Gangesem. Do wieczora zostało jeszcze jednak sporo czasu -
wybrałem się więc na jeszcze jeden dłuższy spacer po okolicy -
tym razem do sąsiedniej wioski
Radżnagar. Nie ma tam specjalnie nic do
oglądania - jeszcze raz mogłem jednak w
spokoju poobserwować autentyczne życie mieszkańców środkowych
Indii, robiących zakupy na targu albo też zaganiających stada
kóz po skończonym dniu wypasu. Bogatszy o te doświadczenia mogłem w
końcu opuścić przytulny rejon Khajuraho i ruszyć w dalszą drogę. Pociąg do Waranasi odjechał z godzinnym opóźnieniem wśród parnej, podzwrotnikowej nocy...
Przejdź do dalszej części relacji z podróży do Indii ->>>>>>>>>
|