
Etiopia 2012 cz. IV
Copyright
(c) 2012, 2013 by Radosław Botev
<<<<<<<<<- Wróć do początku relacji z podróży do Etiopii
Wyjazd z Bahir Daru
Kiedy o piątej
rano stanąłem na pogrążonym w mroku dziedzińcu przed budynkiem recepcji hotelu Ghion w Bahir Darze, zastałem tam tylko portiera ledwo rozumiejącego po angielsku. Poprzedniego dnia menedżer hotelu obiecał mi załatwić transport aż
do Lalibeli - ponoć kilku innych gości udawało się
w tamtym kierunku i dlatego była możliwość podróży minibusem
za okazyjną cenę. W rzeczywistości jednak stałem teraz sam na
ciemnym placu i dygotałem od przenikliwego chłodu dolatującego od strony
jeziora. Trwało to dłuższą chwilę, zanim zmusiłem portiera, by
obudził menedżera. Ten bez słowa wyjaśnienia wyciągnął tylko komórkę i gdzieś
zatelefonował. Po kwadransie przed recepcją zjawił się nie minibus,
a taksówkarz w motocyklowej "rykszy". Menedżer bez cienia
zmieszania próbował mi wmówić, że minibus czasami nie podjeżdża pod
sam hotel ze względu na wzmożony ruch uliczny, a taksówkarz zawiezie
mnie na dworzec autobusowy. Nie miałem już wtedy wątpliwości, że nie
należało ufać menedżerowi - jaki wzmożony ruch uliczny mógł o
piątej rano w afrykańskim miasteczku powstrzymać autobus przed
przyjazdem w umówione miejsce? Nie pomyliłem się - motoryksza
wyjechała przez hotelową bramę na zupełnie pustą ulicę, z rzadka
podświetloną nikłym światłem latarni. Tłok zaczął się dopiero przed
samym dworcem, z którego wcześniej odjeżdżałem do Tys Yssat. Rykszarz zostawił motor przed bramą
i zwinnie lawirując wśród tłumu etiopskich podróżnych poprowadził mnie
przez mrok nocy do jednego z dziesiątków minibusów czekających
na placu na komplet pasażerów. Minibus gotów był już
do odjazdu, kiedy okazało się, że okazyjna cena, za
którą menedżer hotelu miał mi załatwić transport, była za niska
dla kierowcy minibusu! Rykszarz nie doszedł z nim do porozumienia
i tak oto zostałem zaproszony do innego, zupełnie pustego minibusa
- było jasne, że kierowca w oczekiwaniu na pozostałych pasażerów będzie stał
na zakurzonym
placu w Bahir Darze jeszcze
przez dobre kilka godzin. Rzeczywiście - zanim ruszyliśmy,
słońce nie tylko zdążyło już wzjeść, ale też grzało już dość
mocno. A do tego minibus nie jechał wcale do samej Lalibeli, ale
do małej wioski Gaszena, skąd musiałem później załatwić sobie dalszy
transport. Zastanawiałem się, o co w tym wszystkim chodzi - nie
zapłaciłem przecież w sumie więcej, niż gdybym sam wyszedł rano z
hotelu, zatrzymał rykszę, kazał się zawieźć na stanowisko taksówek
zbiorowych i pojechał od razu w kierunku Lalibeli, zamiast budzić
menedżera, a potem tracić bite trzy albo i cztery godziny czekając
na placu, aż mój obecny kierowca uzna, że już opłaca mu się jechać.
Później znalazłem w Internecie opis podobnej przygody podróżnych z hotelu Ghion, którzy także zostali z niewiadomych przyczyn oszukani co do transportu do Lalibeli. Czyżby
menedżer hotelu po prostu lubił kłamać?
Znowu w drodze
Minibus mknął
szybko po dobrze utrzymanej nawierzchni szosy na zachód od
Bahir Daru. Podróż miejscami utrudniały nam tylko stada
afrykańskiej rogacizny, przechodzące po jezdni z jednego
pastwiska na drugie. Zawsze z zazdrością patrzę na gładkie jak tafla
lodu jezdnie w krajach trzeciego świata
- dlaczego u nas, w Polsce,
kierowca nierzadko musi się natrudzić, żeby
ominąć koleiny i dziury w nawierzchni,
a tu - w Etiopii - taksówki zbiorowe mkną po głównych trasach jak
burza, a podróżny wygodnie dociera do celu, ani razu nie podskoczywszy na
niespodziewanym wyboju? Otóż po pierwsze - wiele tutejszych dróg jest
po prostu nowa - asfalt na głównych trasach Etiopii położono
ledwie kilka, najwyżej kilkanaście lat temu. Po drugie -
ruch jest tutaj niewspółmiernie niższy niż w
Europie. Wreszcie po trzecie - brak jest tak dużych wahań temperatury
w ciągu roku: na abisyńskich wyżynach powietrze przez
cały rok nagrzewa się w ciągu dnia do dwudziestu paru stopni.
Wszystko to sprzyja utrzymaniu szosy przez długie lata w niemal
nienaruszonym stanie. Oczywiście dotyczy to wszystko tylko tych kilku
głównych tras między ważniejszymi miastami kraju - do wielu etiopskich wiosek
i miasteczek, w tym nawet do Lalibeli, dociera się wyboistymi,
nieasfaltowymi szlakami. Podróż
z Bahir Daru do Gaszeny nie dłużyła mi się ani trochę - nie wiem,
czy to za sprawą wprawiających w trans amharskich piosenek,
które tutejsi kierowcy niemal zawsze puszczają z głośników na
cały regulator, czy też za sprawą coraz ciekawszych krajobrazów,
jakie widywałem za oknem rozpędzonego minibusa. Pokryty zielonymi
pastwiskami płaski teren niecki jeziora Tana z wolna ustąpił
miejsca zrytej dolinami Wyżynie Abisyńskiej. Szosa pięła się wysoko
w górę, by potem poprowadzić nas wzdłuż górskiego grzbietu wśród
rozciągających się po obu stronach wspaniałych
widoków. Widziane z wysoka głębokie doliny opalizowały w
popołudniowym słońcu, tworząc
surrealistyczne wrażenie podróży statkiem po tęczowym
oceanie. Najbardziej urzekający był widok, jaki ukazał się
moim oczom na ostatnim odcinku podróży szutrową drogą z Gaszeny
do Lalibeli. Trasę tę pokonałem w ciężarówce rozwożącej
żywność do ulokowanych po drodze malutkich wiosek.
Droga prowadzi tu w poprzek urwiska Mesket, wznoszącego się na
grubo ponad tysiąc metrów ponad stosunkowo płaską
okolicą. Słońce miałem właśnie za plecami, toteż doskonale
oświetlało ono ciągnące hen po horyzont różnokolorowe
pastwiska i pola uprawne przede mną.
Lalibela
Wioząca mnie z Gaszeny ciężarówka dostawcza wlokła się
po pylistej drodze tak bardzo, że do celu dotarłem dopiero tuż przed
zmierzchem. Zatrzymałem się w małym pensjonaciku Helen Hotel, gdzie za drobne 120 birrów dostałem mały, ciemny
pokoik z dzieloną łazienką. Warunki były spartańskie, ale
przecież nie po to jechałem tysiące kilometrów, żeby spać w Sheratonie. Przed snem
posiliłem się jeszcze indżerą z miejscowego baru
przypominającego nieco polskie budki z fastfoodami, po czym
udałem się na spoczynek - następnego dnia czekał mnie kolejne
emocjonujące atrakcje Etiopii. Lalibela słynie przede wszystkim
ze swojego kompleksu wykutych w skale kościołów. Kolejny dzień
mojego pobytu w tym miejscu przypadał jednak w sobotę, a sobota to
tutaj dzień targowy. Pomyślałem więc, że kościoły
mogą trochę poczekać: najpierw chciałem wmieszać się w tłum
przekupniów i poczuć prawdziwą atmosferę afrykańskiego życia. I
właśnie takim afrykańskim życiem tętniła tego dnia Lalibela. Od
samego rana tłum miejscowych sunął w kierunku targowiska po
brukowanych uliczkami wśród prowizorycznych budynków krytych blachą
falistą. Tłum ten pędził ze sobą grupki owiec i bydła, taszczył
mniejsze i większe toboły - worki z ziarnem, garnki czy drewno
eukaliptusa. Samo targowisko rozlokowało się na spłaszczonym pagórku
na skraju miasteczka. Tutaj, pod różnokolorowymi płóciennymi
baldachimami dla ochrony przed ostrym afrykańskim słońcem,
handlowano dosłownie wszystkim.
Galeria zdjęć (kliknij, żeby powiększyć)

|

|

|

| Na pierwszy
rzut oka Lalibela specjalnie nie zachwyca - wydaje się
zwykłym nieciekawym miasteczkiem ze szpetnymi budynkami z
szarej cegły. Wystarczy jednak tylko wspiąć się na wzgórze górujące
nad nowszą zabudową, by znaleźć się wśród tradycyjnych, okrągłych
afrykańskich domostw z błota i gliny, krytych strzechą. Chociaż
widywałem je wcześniej wzdłuż szosy, dopiero teraz miałem okazję
dokładnie im się przyjrzeć Było coś urzekającego w
tych oświetlonych ostrym podzwrotnikowym słońcem
brązowawych obejściach, w których po dziś dzień mieszkają
ludzie. W przydomowych zagrodach hoduje się kury, a także i inne
dziwne, nieznane w Europie ptactwo. Niektóre z takich chatek były
najwyraźniej piętrowe i służyły wówczas za
magazyn żywności. Wokół roztaczały się natomiast
wspaniałe widoki abisyńskich wyżyn - Lalibela leży na
wysokości prawie trzech tysięcy metrów nad poziomem morza.
Przodkowie dzisiejszych Amharów doskonale wiedzieli, gdzie się
osiedlić - z pewnością docenili nie
tylko urzekające, niekiedy wprost zapierające dech w
piersiach piękno tutejszych krajobrazów, ale też i żyzność
okolicznych pól. Już w drodze z Gaszeny widziałem
chłopów zupełnie jak przed tysiącami lat żnących zboże
krótkimi sierpami, a potem układających je w wysokie snopy.
Właśnie takie scenki z życia etiopskiej wsi były dla mnie
największą atrakcją tego kraju - znowu poczułem się, jakbym cofnął
się w czasie, tym razem jednak nie tyle do starożytności, co wręcz
do czasów prehistorycznych, kiedy to człowiek ledwie co opanował
sztukę rolnictwa i dopero zaczynał wieść osiadły tryb życia.
Tak właśnie rozmyślałem, wędrując uczęszczanymi od wieków ścieżkami Lalibeli, raz
po raz wymijając miejscowych mieszkańców pędzących to owce,
to znowu osły jak co dzień tą samą trasą od domostwa na okoliczne pola i pastwiska. Skalne kościoły Lalibeli
Do
Lalibeli nie przyjechałem jednak bynajmniej tylko po to, by cieszyć
się wiejską sielanką. Od setek lat miasto słynie bowiem ze swoich
kościołów, które wykuto tu w skale we wczesnym średniowieczu - pod
rządami cesarza Lalibeli z dynastii Zagwe na przełomie XII i XIII stulecia. Są to świątynie ortodoksyjnego kościoła
etiopskiego, którego historia sięga początków chrystianizacji
Abisynii u schyłku starożytności. Tutejsze skalne kościoły
zachowały się przez wieki w doskonałym stanie nie tylko za sprawą
konserwującego wysokogórskiego klimatu Etiopii, ale też ze względu
na technikę ich wykonania: otóż nie zostały one wzniesione, tylko
raczej uwolnione ze skały podłoża - ich budowniczy po
prostu drążyli skałę, usuwając z niej niepotrzebne
fragmenty, aż pozostały same kościoły. Dzięki temu zabiegowi
świątynie ukryte są w głębokich kanionach, tak że na poziomie gruntu
znajdują się tylko ich dachy. Skalne kościoły w Lalibeli
zgrupowane są w trzech kompleksach i połączone ze sobą
labiryntem wąskich tuneli. Niektóre z tych tuneli są na
tyle długie i ciemne, że konieczna jest latarka, aby odnaleźć
właściwą drogę do kolejnej komnaty i ukrytego w niej kościoła.
Czułem się zatem jak Indiana Jones, przemierzający zakamarki
pradawnych świątyń w poszukiwaniu zaginionych skarbów. I chociaż za
możliwość zwiedzania całego kompleksu z prawem do robienia zdjęć
musiałem zapłacić aż 300 birrów, byłem w pełni usatysfakcjonowany i
uważam te pieniądze za właściwie wydane. Najbardziej urzekły mnie
kościoły z kompleksu południowo-wschodniego, położone wysoko nad
współczesną zabudową - trochę to trwało, zanim odnalazłem właściwą
ścieżkę, wijącą się najpierw po zboczu wzgórza, a następnie przy
wyschniętym strumieniu dochodzącą do skalnego tunelu, prowadzącego
do kościołów. Klimat tajemniczego, pradawnego labiryntu psuły mi
tylko ustawione na żelaznych podporach współczesne plandeki, którymi
UNESCO przykryło większość
kościołów ze względu na konieczność ich szczególnej ochrony jako
światowego dziedzictwa kulturowego ludzkości.
Jest
jednak jeden kościół w Lalibeli, którego nie zdecydowano się w
ten sposób "oszpecić" - to Bet Giyorgis, czyli
po miejscowemu "Kościół św. Jerzego". Wykuto go na planie krzyża, co
jest doskonale widoczne z góry, jako ostatni z tutejszych kościołów,
przez co zachował się w najlepszym stanie. Legenda głosi, że kościół
zbudowano w tym miejscu, w pewnym oddaleniu od pozostałych
kościołów, po tym, jak cesarzowi Lalibeli ukazał się we śnie święty
Jerzy lub - według niektórych wersji - sam Bóg. Jest to dzisiaj
najchętniej odwiedzany i fotografowany przez turystów kościół w
Lalibeli, a przez miejscowych uważany jest za tak święty, że
wystarczy go odwiedzić raz w życiu, aby zapewnić sobie miejsce w
raju. Niestety nie doczytałem się, czy trzeba w tym celu być
członkiem kościoła etiopskiego. Wnętrza tutejszych kościołów urządzone są w sposób typowy dla zabytkowych
etiopskich świątyń, czyli dosyć skromnie, jeśli nie liczyć doskonale
zachowanych wczesnośredniowiecznych fresków i płaskorzeźb oraz
pomalowanych w jaskrawe barwy obrazów chrześcijańskich świętych.
Kościoły podobno skrywają także stare księgi i manuskrypty, tych
jednak nie udało mi się tu wypatrzeć. Krążąc wśród
średniowiecznych tuneli wydrążonych w wulkanicznych skałach
próbowałem wyobrazić sobie niezwykły spektakl, jaki rozgrywa się w
Lalibeli w czasie świąt Bożego Narodzenia, gdy z całego kraju
zjeżdżają tu tysiące mnichów w tradycyjnych strojach, by w czasie
wigilijnej nocy odprawiać msze i śpiewać religijne pieśni
na tutejszych wzgórzach. Zalana światłem księżyca Lalibela,
której ulicami ciągną tłumy rozśpiewanych mnichów w dziwacznych
strojach, z pewnością sprawia wrażenie,
jakby była nie z tego świata.
Galeria zdjęć (kliknij, żeby powiększyć)

|

|

|

| Okolice Lalibeli
W Lalibeli spędziłem w sumie dwa pełne dni.
Pierwszego dnia włóczyłem się po mieście i zwiedzałem
skalne kościoły, a drugiego dnia zapragnąłem wybrać się na
wędrówkę po okolicy. W tym celu udałem się w pobliskie góry -
wspiąłem się wysoko ponad miasto, sądzę, że na grubo ponad trzy
tysiące metrów nad poziom morza. Ku mojemu zdziwieniu nawet na
takiej wysokości ludzie nie tylko mieszkają, ale też po prostu wiodą
zwyczajne, wiejskie życie - pasą swoje trzody i uprawiają pola. Nad
Lalibelą wznosi się bowiem dość rozległy płaskowyż, na który wiedzie
szeroka, wygodna ścieżka, z pewnością od wieków uczęszczana przez
miejscowych górali. Z ulgą pozostawiłem w dole tętniące życiem
miasto, w którym białego turystę raz po raz zaczepiają miejscowi,
krzycząc: Farandżi, farandżi - jak w Etiopii
nazywa się cudzoziemców zapewne od angielskiego słowa "foreigner" - How are you? Where are you from? Każdy,
kto spróbuje po kilkadziesiąt razy dziennie odpowiadać, że
miewa się świetnie i przyjechał z Polski, z pewnością zrozumie,
dlaczego potrzebowałem takiej ucieczki. Nie powinno zatem nikogo
dziwić, że kiedy wspiąłem się wreszcie na płaskowyż, z
którego roztaczał się rozległy widok na okolice Lalibeli, a
wokół nie było nikogo prócz paru chłopów tak zajętych pracą na
roli, że nie dostrzegali nawet mojego istnienia, poczułem się wolny
jak ptak wypuszczony w przestworza z ciasnej uwięzi. Miałem
ochotę oderwać stopy od ziemi i poszybować ku krystalicznie
czystemu niebu, w stronę oślepiająco białych obłoków, leniwie
sunących wysoko ponad szczytami abisyńskich wzgórz.
Zamiast tego usiadłem sobie jednak wśród źdźbeł
dojrzewającego prosa i pozwoliłem gwałtownym podmuchom ciepłego,
górskiego wiatru smagać moją twarz, ogorzałą już od intensywnych
promieni afrykańskiego słońca. W czasie samotnych podróży do
odległych krajów w pewnym momencie zawsze dopada mnie nieodparte
pragnienie spojrzenia w kierunku Polski, utkwienia wzroku w tym
jednym punkcie horyzontu, za którym toczy się codzienne, znane mi
życie - w Warszawie pasażerowie komunikacji miejskiej tłoczą się w
autobusach i tramwajach, kierowcy stoją w korkach, nierzadko
spóźniając się do pracy, w centrum wznoszą się wieżowce Mariottu i
Intercontinentala... Wtedy stojąc samotnie
pośrodku opustoszałej, zalanej słońcem wyżyny gdzieś w
północnej Etiopii, czuję się, jakbym przebył nie tysiące, a
setki tysięcy kilometrów i zawędrował do odległej, surrealistycznej,
nieznanej jeszcze nikomu krainy. Z zadumy wyrwał mnie po chwili odgłos kroków -
jeden z miejscowych pasterzy prowadził obok kilka swoich krów.
Zacząłem zastanawiać się, jak też wygląda codzienne
życie etiopskich górali, którzy mieszkają tu -
wysoko ponad ostatnim bastionem cywilizacji, jakim wydaje się w tej okolicy Lalibela, w
glinianych chatkach bez elektryczności, z wodą pitną sprowadzaną co
rano z odległej studni lub z górskich potoków.
Ludzie ci silnie uzależnieni są od
pór dnia i nocy - daleko od miasta zapadają tu w
nocy nieprzeniknione ciemności, których nie rozświetla nawet jedna lampa
w sąsiedztwie. W jaki sposób takie proste, niezmącone nowoczesnością życie
wpływa na osobowość tych ludzi, w jaki sposób kształtuje ich psychikę? Tak
rozmyślając, zszedłem po zboczu z powrotem do Lalibeli, by następnego dnia udać
się już w dalszą drogę w kierunku Addis Abeby i zostawić górali
z troskami i radościami prostego, wiejskiego życia.
Galeria zdjęć (kliknij, żeby powiększyć)

|

|

|

|
Przejdź do dalszej części relacji z podróży do Etiopii ->>>>>>>>>
|