Etiopia 2012 cz. III
Copyright
(c) 2012, 2013 by Radosław Botev
<<<<<<<<<- Wróć do początku relacji z podróży do Etiopii
Wodospady Nilu Błękitnego
W
odległości około trzydziestu kilometrów na południowy wschód od
Bahir Daru leży cud natury północnej Etiopii - wodospady na Nilu
Błękitnym. Aby tam dotrzeć, wcześnie rano zjawiłem się na dworcu
autobusowym - był to ogrodzony plac, na którym liczni o tej porze
dnia podróżni tłoczyli się wokół różnorodnej wielkości autobusów,
busów i busików. Napotkany po drodze pseudoprzewodnik próbował
wprawdzie wmówić mi, że do wioski Tys Ysat (Tis Issat) w
bezpośrednim sąsiedztwie wodospadów mogę dostać się tylko wynajętą
taksówką, ale nie dałem się zwieść - na tej trasie kursują liczne, o
wiele tańsze taksówki zbiorowe. Szybko znalazłem miejsce w ciasnym,
szarym busiku i już wkrótce, z portfelem chudszym o ledwie kilka
birrów, ruszyłem w drogę. Busik wolno posuwał się wśród
tumanów kurzu po wyboistej szutrowej drodze. Raz po raz mijaliśmy
pędzone wzdłuż drogi stada afrykańskich krów i grupki miejscowych
chłopów, taszczących jakieś toboły z targu do swoich domostw. Wokół
rozpościerały się poletka obsadzone spalonymi etiopskim słońcem
roślinami sorgo. Z mapy wynikało, że jedziemy w dół koryta Nilu Błękitnego, jednak zupełnie nie było tego widać w terenie - droga
biegła w sporym oddaleniu od rzeki i przez cały czas podróży,
aż do samej wioski Tys Ysat, ani przez chwilę nie było widać
rzecznych brzegów. W wiosce od razu udałem się do kasy - chociaż
teoretycznie wodospady leżą na otwartym, nieogrodzonym terenie, który nie
jest nawet rezerwatem czy parkiem narodowym, ich zwiedzanie jest płatne -
przynajmniej dla turystów z Zachodu. Czy należy jednak winić
biedne etiopskie państwo, że stara się zarobić na swoich
największych atrakcjach turystycznych? Do wodospadów dotrzeć
można na dwa sposoby: dłuższa, okrężna ścieżka wiedzie po zboczu
góry, z której rozciąga się wspaniały widok na spienioną,
grzmiącą wodę rzeki; podążając krótszą trasą należy najpierw
przeprawić się łodzią przez rzekę powyżej wodospadów, a następnie
odbyć krótki spacerek po płaskim terenie. Dzięki linowemu mostowi
nad przepaścią te dwie drogi łączą się teraz przy samych
wodospadach, dzięki czemu mogłem poznać je obie. W pierwszej kolejności
postanowiłem jednak udać się rzadziej uczęszczaną przez turystów
krótszą trasą, dzięki czemu miałem nadzieję uniknąć chmar
sprzedawców, usiłujących zmusić mnie do kupna mniej lub bardziej
tandetnych pamiątek. Niełatwo było trafić na przystań motorówek -
drogę musieli wskazać mi miejscowi. Wkrótce jednak szczęśliwie
stanąłem nad brzegiem Nilu Błękitnego. No właśnie - skąd właściwie
wzięła się ta nazwa? Rzeka, która kolejny już raz ukazała się moim
oczom, wcale nie była błękitna - jej mętne wody miały mocny brunatny
odcień i za nic nie pozwalały odgadnąć pochodzenia swojej nazwy. Jak
się później dowiedziałem, Nil bywa błękitny, kiedy poziom wody jest
wysoki, a przez kilka dni nie pada: deszcz zmywa bowiem muł z
okolicznych łąk i pól uprawnych, który przy niskim - tak jak
teraz - stanie wód szybko nadaje rzece rdzawobrunatny kolor. Wkrótce
do brzegu przybiła motorówka, kursująca wahadłowo na drugi brzeg.
Była to metalowa łódź z szerokim zadaszeniem, chroniącym od
dokuczliwych promieni afrykańskiego słońca - podobna do tych,
którymi płynąłem swego czasu po rzece Gambia. Po drugiej
stronie czekał mnie jeszcze krótki, kilkuminutowy spacerek wzdłuż
brzegów rzeki, w czasie którego napotkałem kilku miejscowych
handlarzy, oferujących mi trzcinę cukrową
czy też tradycyjnie używane tu torby obite koźlą
skórą. Sprzedawcy ci nie byli jednak szczególnie uciążliwi i
szybko o nich zapomniałem, bo oto moim oczom wreszcie
ukazał się wodospad. Widok był prawdziwie sielankowy -
pośród bujnej, soczystozielonej roślinności grzmiące, spienione wody Nilu Błękitnego jakby znienacka spadały tu z wysokiego
na ponad czterdzieści metrów progu skalnego, rozbryzgując przy
tym w powietrzu miliony małych kropelek cieczy. Niesione z
wiatrem kropelki te tworzą lśniącą w słońcu mgłę, której wodospad
i sąsiednia wioska zawdzęczają swoją amharską nazwę: Tys Ysat - Dymiąca Woda. Ponad pobliską przepaścią
przerzucony został wspomniany wyżej most ze stalowych lin, łączący
dwie dawniej oddzielnie ścieżki, którymi dotrzeć można do
wodospadów. Most ten powstał ledwie kilka lat temu dzięki staraniom
organizacji Bridges to Prosperity, budującej mosty
dla pieszych w krajach trzeciego świata. I chociaż most swoim
wyglądem przywodził na myśl sceny z filmów a la Indiana Jones,
okazał się nazdwyczaj stabiliny i nie przedstawiał żadnego
zagrożenia dla rzesz turystów, odwiedzających wodospady. Ścieżka po
drugiej stronie przepaści prowadzi do miejsca, z którego
rozciąga się jeszcze lepszy widok na wodospad, a także spory
odcinek rzeki, leniwie płynącej tu przez rozległą dolinę aż od
samego jeziora Tana. Chociaż w czasie mojej wizyty wodospad zajmował
jedynie fragment szerokości skalnego progu, to jednak pozostałe po
płynącej wodzie zerodowane skały kazały mi
przypuszczać, że w czasie pory deszczowej, kiedy Nil znacznie
wzbiera, wodospad jest dużo szerszy. Dodatkowo przed kilku laty w
wiosce Tys Ysat uruchomiono hydroelektrownię, do której odprowadzana
jest część wody z koryta powyżej wodospadów, skutkiem czego w porze
suchej zdarza się, że grzmiących wodospadów po prostu nie ma. Jest
to jeden z przykładów zgubnego wpływu nowoczesnej cywilizacji na
tutejszy krajobraz, istnieją jednak w Etiopii o niebo
groźniejsze inwestycje: etiopski rząd rozpoczął bowiem budowę
wielkiej zapory na Nilu Błękitnym w pobliżu granicy z Sudanem:
docelowo ma dzięki temu powstać sztuczny zbiornik wodny, dwukrotnie
większy od samego jeziora Tana. Wypełnianie tak wielkiego zbiornika
wodą może potrwać kilka lat, w czasie których państwa położone w
dolnym biegu Nilu: Sudan i Egipt będą otrzymywały znacznie mniej
wody, niż dotychczas. Co więcej, inwestycja ta może mieć stałe
katastrofalne skutki dla gospodarki wodnej tych krajów - nie
potrzeba dużej wyobraźni, aby uzmysłowić sobie, jak groźne jest to
dla sytuacji humanitarnej, a w konsekwencji i politycznej w
regionie.
Na razie jednak - patrząc na sielankowy, baśniowy
wręcz krajobraz okolic Tys Ysat - nie potrafiłem długo
zaprzątać sobie głowy myślą, aby przepiękna Abisynia mogła kiedykolwiek stać
się zarzewiem tak poważnej katastrofy. Dlatego ruszyłem dalej ścieżką
prowadzącą po zboczu naprzeciw wodospadów. Po kilku minutach dotarłem
do ciekawego zabytku - kamiennego mostu, wzniesionego na początku XVII wieku
pod kierownictwem portugalskiego misjonarza Alfonso Mendeza. Dzięki temu przerzuconemu nad zakolem Nilu Błękitnego
mostowi wróciłem na przeciwległy brzeg rzeki i po kilku dalszych minutach
marszu znalazłem się znowu w wiosce Tys Ysat. Dopiero teraz znowu
mogłem się tu spokojnie rozejrzeć: wzdłuż głównej ulicy skupiły się tu budyneczki,
wzniesione jakby naprędce z cienkich pniaków eukaliptusa i kryte wszędobylską w Czarnej Afryce szpetną blachą falistą. Od strony ulicy w
budyneczkach tych ulokowały się sklepiki, głównie z
zakurzoną żywnością i drobnymi sprzętami gospodarstwa domowego na półkach. Sklepiki
takie stoją dosłownie jeden obok drugiego, w oczywisty sposób
konkurując ze sobą - najwyraźniej niemal każdy próbuje tu
uciułać parę groszy na handlu. Co sprytniejsi sprzedawcy posyłają miejscowe dzieciaki,
aby zwabiły białego turystę właśnie do tego, a nie innego
sklepiku - dzieciak nierzadko liczy przy tym na jakąś premię. Jest
to uczciwy sposób zarobku, toteż posłałem dzieciaka po
zimną wodę i - odpaliwszy mu stosowną premię - udałem się do
busika, który zawiózł mnie z powrotem do Bahir Daru.
Galeria zdjęć (kliknij, żeby powiększyć)
|
|
|
|
Jezioro Tana i klasztor Debre Maryam
Kolejny
dzień podróży miałem początkowo przeznaczony na dotarcie
do Gonderu - historycznej stolicy Etiopii. Po zapoznaniu się z
treścią przewodnika Lonely Planet zmieniłem jednak
zdanie i postanowiłem zamiast tego odwiedzić zachwalane
przez tę publikację średniowieczne klasztory na wyspach na jeziorze Tana. Z perspektywy muszę stwierdzić, że nie była to
dobra decyzja - po części być może dlatego, że udało mi się
zobaczyć tylko jeden z tych klasztorów - wcale nie najciekawszy.
Powód takiego stanu rzeczy był prozaiczny - kiedy o wpół do
dziewiątej rano zgłosiłem się do agencji turystycznej
w hotelu Dib Anbessa, by spytać o możliwość
zorganizowania rejsu, okazało się, że wycieczka tego dnia
już wyruszyła. Ostatecznie zorganizowano mi więc jedynie transport
motorówką do najbliższego klasztoru Debre Maryam na małej wysepce o
pół godziny drogi z Bahir Daru. Żelazna
motorówka z rykiem silnika odbiła od przystani w Bahir Darze. Pomknęliśmy przez mętne, brunatne wody jeziora Tana
ku widocznej hen w oddali wysepce. Mimo pochlebnego opisu jeziora w
przewodniku Lonely Planet podróż z początku nie dostarczyła mi
jakichś szczególnych wrażeń estetycznych - ot, mulisty zbiornik
wodny o brzegach obrośniętych drzewami z daleka bardzo podobnymi do
tych, które spotkać można w Europie. Również głośny warkot silnika
skutecznie przegonił resztki pozytywnego nastroju,
z którym wyruszałem w rejs. Dopiero gdy łodziarz zwolnił nieco,
każąc motorówce sunąć cicho po jeziorze siłą samego tylko
rozpędu, a obok pojawiła się papirusowa łódka wioząca kilkoro
miejscowych dzieciaków, poczułem nieco smaku afrykańskiej idylli.
Przyjemną atmosferę wzmacniały dodatkowo promienie słońca, które na
chwilę wyjrzało zza gęstych tego dnia obłoków. Dopłynęliśmy do
miejsca, w którym rozpoczyna się bieg Nilu Błękitnego. Jezioro jest
w tym miejscu podobno najgłębsze i czasem można tu zobaczyć
hipopotamy. Niestety - podobnie jak pięć lat wcześniej nad rzeką
Gambią - tak i tym razem nie miałem szczęścia: żaden
hipopotam nie wynurzył się z mętnych wód jeziora Tana.
Zatoczyliśmy motorówką szeroki łuk i pozdrowiwiwszy po drodze
kilku miejscowych rybaków przepływających tędy w swoich pirogach,
dobiliśmy do brzegu przy małym pomoście sklecionym z nadgniłych już
gałęzi. Odwróciłem się w stronę jeziora - jego brzegi porastają tu
gęste papirusowe szuwary - takie same jak przed tysiącami lat, gdy
sąsiednią Nubią i odległym Egiptem rządzili jeszcze
faraonowie. Tak dawniej, jak i dziś soczystozielone piórobusze
cibory papirusowej, jak brzmi naukowa nazwa rośliny, szumią na
wietrze w całym dorzeczu Nilu - od okolic Jeziora Wiktorii, przez
rozlewiska Sudd w Sudanie Południowym i jezioro Tana
w Etiopii aż po sam Egipt. I to jest właśnie jedna z
najbardziej urzekających mnie rzeczy na Czarnym Lądzie - tak wiele
miejsc pozostało tu w nienaruszonym stanie od setek, tysięcy, a
niekiedy nawet milionów lat. Podróżny przybywający tu z
industrialnego Zachodu doświadcza przez to swoistej podróży w czasie
- i tak oto i ja, stojąc na zmurszałym pomoście wśród papirusowej
gęstwiny i spoglądając ku pirogom rybaków na lśniącej tafli jeziora,
zostałem właśnie rzucony prosto w antyczny świat pierwszych
cywilizacji - do pradawnej Abisynii króla Menelika I, syna biblijnego Salomona. Z zadumy
nad historią Etiopii wyrwał mnie po chwili odgłos radosnych śpiewów,
dobiegający z głębi wyspy - w klasztorze Debre Maryam trwały właśnie
obchody lokalnego święta! Po przejściu kilkunastu metrów podmokłą
ścieżką znalazłem się przed niskim murkiem otaczającym klasztor.
Niestety nawet tutaj od turystów pobiera się opłatę za wstęp i
dodatkową za możliwość kręcenia filmów. Wewnątrz ogrodzenia
natknąłem się na grupę ubranych w jasne stroje wiernych,
śpiewających i tańczących w rytm muzyki bębnów. Niestety wyglądało
na to, że święto właśnie dobiegło już końca - z klasztoru wychodziło
już dwóch odzianych w czarne stroje kapłanów, jeden z nich trzymał w
ręku zdobiony etiopskich krzyż. Niektórzy wierni całowali krzyż i
klękali przed kapłanem. Sam klasztor nie zrobił na mnie dobrego
wrażenia. Była to okrągła budowla otoczona murkiem z szarych
nieotynkowanych cegieł i kryta olbrzymim stożkiem blachy
falistej. Wewnątrz nie było nic poza kilkoma obrazami i plątaniną
prowizorycznie pozawieszanych przewodów elektrycznych z
podoczepianymi żarówkami, mającymi oświetlać mroczne wnętrze
klasztoru. Całość przywodziła na myśl raczej ponurą piwnicę niż
świątynię etiopskiego kościoła. Być może inne klasztory na jeziorze
Tana są dużo ciekawsze i odpowiadają opisowi w moim przewodniku, ten
jednak absolutnie nie spełnił moich oczekiwań. Żałowałem, że nie
pojechałem do Gonderu z jego ruinami zamku dawnych
władców Etiopii - no ale z drugiej strony nie starczyło mi też czasu
na wiele innych miejsc w północnej Etiopii, więc i tak
pozostaje to kraj, do którego z chęcią jeszcze kiedyś powrócę i może
wtedy uda mi się dotrzeć również do Gonderu. Na razie wróciełem
jednak do Bahir Daru, skąd kolejnego dnia miałem zamiar wyruszyć w
dalszą drogę do miejca, którego za żadne skarby nie chciałem
wykreślić z planu podróży - do Lalibeli, bez odwiedzenia której
wyprawa do północnej Etiopii po prostu nie byłaby kompletna.
Galeria zdjęć (kliknij, żeby powiększyć)
|
|
|
|
Przejdź do dalszej części relacji z podróży do Etiopii ->>>>>>>>>
|