Etiopia 2012 cz. II
Copyright
(c) 2012, 2013 by Radosław Botev
<<<<<<<<<- Wróć do początku relacji z podróży do Etiopii
Droga na północ
Kiedy o wpół do piątej rano wysiadłem z
taksówki na placu Meskel w Addis Abebie, ogarniał mnie przenikliwy
chłód wysokogórskiego powietrza i mrok afrykańskiej nocy. Wokół
tłoczyła się już coraz bardziej liczna grupka etiopskich podróżnych
z rozmaitej wielkości walizkami i tobołami, a także kilku białych
turystów. Punktualnie o piątej rano na placu zaczęły podstawiać się
nowoczesne autokary dwóch najważniejszych etiopskich firm
przewozowych Selam Bus i Skybus, a także małe
busiki pomniejszych przewoźników. Po dłuższej chwili, z
pomocą przewodnika Lonely Planet, udało mi się
zidentyfikować zapisaną tylko po amharsku,
charakterystycznymi zawijasami pisma etiopskiego, nazwę destynacji
na jednym z autobusów - Bahir Dar, dokąd właśnie
zmierzałem. Selam Bus odjechał z pewnym opóźnieniem i
zaczynało już świtać, kiedy autobus piął się po zboczach wzgórz
otaczających Addis Abebę. Jeszcze sto trzydzieści lat temu to
właśnie tutaj, wysoko nad kotliną, w której leży współczesne
miasto, znajdował się tymczasowy obóz cesarza Menelika
II, który w kilka lat później na prośbę jego żony Taitu Betul
przeniosiono na miejsce dzisiejszej
stolicy. Spoglądając w
dół na spowitą w porannym półmroku wielką aglomerację, tylko z
trudem mogłem uwierzyć, że Addis Abeba ma tak krótką historię.
Wkrótce jednak autobus wjechał na rozległy płaskowyż i moją uwagę
przykuło coś innego - tradycyjne, afrykańskie chatki przycupnięte
pośród szachownicy pól i pastwisk. Takie okrągłe chatki buduje
się z mieszaniny błota i słomy i kryje strzechą. W gorących
regionach Afryki budownictwo takie z pewnością zapewnia ochronę
przed upałem, jednak na wyżynach Abisynii bywa dość zimno -
wówczas etiopscy wieśniacy muszą ogrzewać swoje
domostwa: nad niektórymi z mijanych po drodze chatek unosił się
dym z paleniska. Autobus sunął po gładkiej, dobrze
utrzymanej asfaltowej nawierzchni szosy, a wokół aż po
horyzont rozpościerały się poletka uprawne i pastwiska ze stadami
pasącego się bydła. Wszystko to uświadamiało mi, jak bardzo Etiopia
zależna jest od produkcji rolnej, będącej tu podstawową gałązią
gospodarki. W umysłach Europejczyków utrwalił się obraz Etiopii
jako jałowego, pustynnego kraju ogarniętego głodem, jednak
rzeczywistość wydaje się zupełnie inna: w czasie mojej podróży co
rusz widziałem zielone wzgórza, żyzne doliny z plantacjami trzciny cukrowej, a w niektórych rejonach nawet wilgociolubnych bananowców. Obraz Etiopii jako typowego kraju głodu pokutuje wśród Europejczyków głównie za sprawą katastrofalnej suszy, która nawiedziła ten kraj w połowie lat 80-ych
ubiegłego stulecia i zbiegła się dodatkowo z działaniami zbrojnymi w
ówcześnie separatystycznej, a dziś niepodległej Erytrei. Telewizje całego świata pokazywały
wtedy obrazy głodujących etiopskich dzieci z wydętymi brzuszkami -
od tamtego czasu Etiopia bardzo się jednak zmieniła i chociaż w
niektórych regionach wciąż zdarzają się klęski głodu - jak choćby w
2011 roku w południowo-wschodniej części kraju - nie są one już tak
katastrofalne, jak trzydzieści lat temu. Podróżując po Etiopii mimo wszystko nie mogłem
nadziwić się, jak bardzo swojsko często wyglądają tutejsze
krajobrazy - niekiedy odnosiłem wrażenie, że otaczają mnie pola
kukurydziane, raz po raz przerywane małymi zagajnikami brzózek.
Później okazało się jednak, że to nie kukurydza, tylko z daleka
bardzo ją przypominające sorgo - roślina o niemal identycznych
łodygach i liściach, pozbawiona jednak kolby, a zamiast tego
zwieńczona charakterystycznym kwiatostanem. Natomiast drzewka, które
z daleka wyglądały dla mnie jak brzózki, to młode okazy eukaliptusa
o podobnym do brzózek kształcie korony. Eukaliptus został sprowadzony do Etiopii z Australii ponad sto lat temu przez cesarza Menelika II i bardzo szybko rozprzestrznił się po kraju - jest to
roślina na tyle inwazyjna, że wyparła wiele miejscowych gatunków
drzew, a że potrzebuje też dużo wody, zabiera ją z okolicznych pól,
stając się zagrożeniem dla etiopskiej gospodarki. Z tego względu rząd Etiopii podjął nawet
inicjatywę walki z wszędobylskim eukaliptusem - między innymi na
górze Entoto w okolicach Addis Abeby. Jest to jednak zadanie o tyle
trudne, że eukaliptus rośnie niezwykle szybko, a ścięty odrasta od
korzeni. Po
ponad trzech godzinach jazdy autobus pokonał w końcu lekko
pofałdowaną równinę i znalazł się wysoko na skraju doliny Nilu Błękitnego. Rzeka ta -
rozpoczynająca swój bieg w jeziorze Tana na północy, dokąd właśnie
zmierzałem, tworzy tutaj głęboki wąwóz i skręca ostro na
zachód. W zachodniej części kraju rzeka znowu
odbija na północny zachód, by w końcu połączyć się z głównym
nurtem Nilu na terytorium graniczącego z Etiopią Sudanu. Autokar zatrzymał się wysoko na szczycie
zbocza. Chociaż autobusy firmy Selam wyglądają na
supernowoczesne, to jednak nie ma w nich działających toalet,
stąd konieczne są takie postoje, o czym firma zresztą
skwapliwie informuje na swojej stronie internetowej. Cóż,
przynajmniej sensownie wybrano miejsce takiego postoju -
roztacza się stąd szeroki widok na dolinę Nilu. Takie widoki
widywałem w czasie mojej wyprawy wielokrotnie - tutejsze szosy
poprowadzono często na wysokości grubo powyżej 3000 m n.p.m., przez
co podróżni mogą rozkoszować się rozległą panoramą abisyńskich
wyżyn. Z dużej wysokości krajobraz Etiopii mieni się feerią barw -
jasna zieleń pastwisk miesza się wtedy z żółcią porośniętych
prosem pól uprawnych, niekiedy też z delikatnym różem
czerwonoziemów, przyprószonym ciemnymi kępkami drzew -
wszystko to harmonicznie łączy się w istny spektakl
malarski, tak piękny, że wprost zapierał mi dech w
piersiach. Tym razem Nil
Błękitny widziałem tylko przez chwilę - autobus przemknął szybko nad
wąwozem, w którym rzeka ta leniwie płynęła na zachód. Wiedziałem
jednak, że w pobliżu Bahir Daru - mojego celu podróży - znajdują się
wspaniałe wodospady i tam też miałem zamiar udać się na dłuższy
spacer nad brzegami rzeki. Na razie jednak musiałem jeszcze uzbroić
się w cierpliwość - czekała mnie jeszcze długa, wielogodzinna
męcząca podróż w większości przez mało już urozmaicony, lekko tylko
pofałdowany teren. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze tylko w małej, kilkudziesięciotysięcznej mieścinie Debre Markos. Postój trwał ledwie
dwadzieścia minut - za mało, żeby móc dokładnie rozejrzeć się po
miejscowości - widziałem tu tylko raczej nieciekawe kilkupiętrowe
budynki mieszkalne i małe, prowizoryczne sklepiki kryte powszechną w
Afryce szpetną blachą falistą. Gdzieś w pobliżu powinien
znajdować się kościół św. Marka, któremu miasto zawdzięcza swoją
nazwę - nie udało mi się tam jednak dotrzeć. Przez resztę podróży towarzyszyły mi
krajobrazy pełne pastwisk i pól uprawnych,
a autobus mijał jeszcze mnóstwo pomniejszych
etiopskich wiosek, niezaznaczonych na moich mapach. Zastanawiałem
się, co też myślą o nas, Europejczykach, czy szerzej - przybyszach z
Zachodu, mijane po drodze spracowane chłopki, uginające się pod
ciężarem niesionego chrustu, czy też taszczący ciężkie toboły lub
poganiający bydło i trzodę miejscowi mężczyźni. Nawet mój
błyszczący jeszcze nowością etiopski autokar był niekiedy dziwnie
nie na miejscu wśród tradycyjnych ziemnych chat regionu Amhara...
Dla mieszkańców tych chatek Zachód z pewnością jawi się jako
odległa, niedostępna i przede wszystkich przebogata kraina.
Współczesna Etiopia ma jednak wiele twarzy - z jednej strony są tu
tradycyjne wioski, z drugiej strony są tu też prężnie rozwijające
się miasta, standardem życia niewiele odbiegające od miast w
biedniejszych krajach Europy.
Galeria zdjęć (kliknij,
żeby powiększyć)
|
|
|
|
Bahir Dar
Powoli zapadał
już zmierzch, kiedy wreszcie po wielogodzinnej podróży wysiadłem z
autokaru na wilgotną od ciepłej mżawki ulicę. W powietrzu
wyraźnie czuło się intensywny zapach roślin, co w połączeniu z
dusznym, parnym powietrzem dawało wrażenie pobytu w tropikalnej
dżungli. Miasto Bahir Dar, znane też w
pisowni Bahar Dar lub w spolszczonym zapisie Bahyr Dar, z racji
swojego położenia nad największym w Etiopii jeziorem Tana otrzymuje
o tej porze roku sporą ilość opadów. Nie chcąc zgubić się w
labiryncie nieznanych uliczek przy niesprzyjającej wieczornej aurze,
zdecydowałem się na podwózkę motocyklową "rykszą", jakich wiele
jeździ w tym mieście. Młody rykszarz zabrał mnie za sto birrów
prosto do popularnego wśród zachodnich turystów hotelu
Ghion z przytulnym ogrodem nad samym
brzegiem jeziora. Za wygórowaną cenę 300 birrów otrzymałem tu pokój
z łazienką z teoretycznie działającym bojlerem na ciepłą wodę,
której jednak ani razu nie udało mi się w nim zagrzać. Za
to w ogrodzie działała przyhotelowa restauracja z dość dobrym
jedzeniem, a stoliki ustawiono pod wielkim, rozłożystym
figowcem tuż nad samym brzegiem jeziora. Na
zwiedzanie miasta udałem się dopiero kolejnego dnia. Pierwsze, co
rzuca się w oczy w Bahir Darze, to długie, zadbane aleje obsadzone
palmami, nadające miastu atmosfery przyjemnego kurortu
turystycznego. W swojej kilkusetletniej historii miasto
nie było nigdy szczególnie ważnym ośrodkiem administracyjnym -
przyćmiewał je pobliski Gonder, będący siedzibą cesarzy. Mało jednak
brakowało, a Bahir Dar nieoczekiwanie stałoby się za czasów cesarza
Heilego Selassiego nową stolicą Etiopii - w latach 60-tych ubiegłego
stulecia cesarz planował tu przenieść się z odległej Addis Abeby. Współczesne
Bahir Dar to bardzo turystyczne miejsce: pełno tu hoteli i agencji
oferujących co bogatszym zachodnim turystom wycieczki jeepem po
okolicy, czy też łodzią do klasztorów na jeziorze Tana. Niestety -
jak zwykle w takich miejscach - pełno jest tu też różnego
rodzaju naciągaczy i samozwańczych przewodników, czyhających tylko
na łatwowiernego turystę, którego można będzie oskubać z pokaźnego
pliku etiopskich birrów. Wielu z nich zaczepiało mnie tu na ulicy,
oferując swoje mniej lub bardziej przydatne usługi, albo opowiadając
niestworzone historie, by wzbudzić u mnie litość i chęć niesienia
finansowej pomocy. W tym miejscu trzeba jednak oddać Etiopczykom
sprawiedliwość - nie wszystkie z tych historii wydawały się bowiem
nieprawdziwe. Poznałem na przykład młodego studenta Uniwersytetu w Bahir Darze nazwiskiem Temesgen Zewdu, który opowiedział mi,
jak ciężka jest jego sytuacja finansowa. Dostaje on miesięcznie
kilkaset birrów od swojego brata w Lalibeli, które ledwie wystarczają mu
na pokrycie czynszu za pokój studencki i drobne wydatki.
Temesgen wspomniał, że często głoduje z braku funduszów, jednak nie
chciał ode mnie pieniędzy - zwłaszcza, kiedy dowiedział się, że ja w
jeden dzień wydałem więcej, niż on dostaje na miesiąc (był też
bardzo zdziwiony, kiedy dowiedział się, jak dużo etiopskie hotele żądają
od zachodnich turystów za nocleg - uznał to za wielką
niesprawiedliwość i dyskryminację). Zapytał mnie tylko, czy nie mógłbym
nawiązać kontaktu z jakąś europejską instytucją charytatywną,
która pomoże młodym Etiopczykom w jego sytuacji. Cóż,
oczywiście niewiele mogę zrobić, zapewniłem go jednak, że
opiszę jego historię w Internecie - co też niniejszym
czynię. Życzę Temesgenowi, by wytrwał do końca studiów, a
później znalazł pracę jako przewodnik turystów w Lalibeli, tak jak
to sobie zaplanował. Zwiedzając Bahir
Dar natknąłem się w pewnym momencie na rybackie czółna pozostawione na brzegu
zarośniętej szuwarami zatoczki jeziora Tana. Takie czółenka jak na
zdjęciu obok budowane są tak jak przed tysiącami lat z wysuszonych
łodyg papirusu, który do dziś gęsto porasta brzegi jeziora. Tutejsi
rybacy na takich właśnie łodziach wyruszają na połów odpychając się
długim kijem, na płytszych wodach zapewne sięgającym dna jeziora -
na głębszych służącym za wiosło. Spacer po Bahir Darze
zakończyłem przy moście na wschodnich przedmieściach. Most ten
przerzucony jest nad Nilem Błękitnym, który zobaczyłem w tym miejscu
po raz drugi w czasie mojej wyprawy do Etiopii. Rzeka opuszcza tutaj
jezioro Tana i udaje się w daleką drogę z Abisynii do Nubii, gdzie
łączy się z głównym nurtem pradawnego Nilu. W tym miejscu jej nurt
jest wartki, a wody wzburzone - dopiero później, napotkawszy na
żyzne równiny na południe od Bahir Daru, rzeka leniwie rozlewa się
po okolicy, by w końcu z hukiem spaść w dół wodospadów, do
których zamierzałem dotrzeć kolejnego dnia. Na razie jednak spacerowałem sobie
spokojnie po ulicach miasta, przyglądając się, jak
miejscowi pasterze spędzają owce do zagród, jak wracają z
miasta z torbami pełnymi zakupów, jak uliczni sprzedawcy
zachwalają swoje towary... Do pełni wrażeń brakowało mi tu
jeszcze tylko jednego - postanowiłem wybrać się na miejscowy targ,
ulokowany na południowych obrzeżach Bahir Daru. Po drodze zagadnął mnie, rzecz jasna, jeden z miejscowych
pseudoprzewodników. Tym razem jednak był to
człowiek bardzo dobry w swoim fachu - potrafił prowadzić inteligentną rozmowę, postanowiłem więc
dać mu szansę: niech oprowadzi mnie po targu i
wskaże, gdzie mogę kupić najlepszą kawę. Kawa jest narodowym napojem Etiopii,
chociaż prawdopodobnie to nie sami Etiopczycy, a Arabowie wynaleźli sposób przyrządzania napoju, który znamy dzisiaj. W każdym razie to w Abisynii po raz pierwszy dostrzeżono spożywcze walory
owoców dawniej dziko rosnącego kawowca - kawy wtedy jeszcze jednak
nie pito, lecz jedzono jej owoce. We współczesnej Etiopii kawa, zwana tutaj buna, jest bodajże najważniejszym towarem eksportowym, zagłębiem jej uprawy jest zaś przede wszystkim region
Kaffa, od nazwy którego - jak chcą niektórzy - wywodzić ma się
arabska, a tym samym i europejska nazwa kawy. I chociaż analiza
lingwistyczna wydaje się przeczyć tym tezom, nic nie odbierze
Etiopii miana ojczyzny kawy. Mój etiopski przewodnik zaprowadził
mnie do sprzedawcy nasion kawy, okazało się jednak, że kawa ta jest
jeszcze surowa i należało ją dopiero wypalić. W tym celu
zaprowadzono mnie do obejścia przy jednej z ziemnych chatek na
przedmieściach targu. Starsza kobiecina wzięła do rąk szerokie
żelazne naczynie, przypominąjące azjatycki wok i roznieciła
ognisko. Kawę najpierw należało dokładnie opłukać, a
dopiero potem, pozbywszy się brudnej wody z naczynia, mógł rozpocząć
się proces palenia. Z zaciekawieniem patrzyłem, jak zielone z
początku nasiona, powoli mieszane teraz rodzajem
pogrzebacza, stopniowo ciemnieją i stają się
najpierw brunatne, potem ciemnobrązowe, a w końcu zupełnie
czarne. W
powietrzu unosił się przyjemny, lecz jakże intensywny aromat kawy -
aromat, który towarzyszył mi później aż do samego końca wyprawy:
palone tutaj nasiona kawy włożyłem później do plecaka, skutkiem
czego wszystkie moje ubrania pachciały potem kawowo mimo dwóch
grubych toreb foliowych, w które zawinięty był dzisiejszy
zakup. Kawa ledwie skończyła się prażyć, kiedy na Bahir Dar
spadł ulewny, afrykański deszcz. Wraz z moim etiopskim
towarzyszem, kobietą z obejścia i kilkoma innymi mieszkańcami
miasta schroniliśmy się w mrocznej ziemnej chatce. Jej wnętrzne
rozświetlone było tylko światłem dziennym dobiegającym przez wąski
otwór drzwiowy. Kobieta zmełła część nasion kawy w niewielkim,
drewnianym moździerzu, po czym wsypała je do glinianego
naczynia z długą szyjką, zatykanego od góry kołkiem. Rozpoczęła się
ceremonia parzenia kawy. Gliniane naczynie do parzenia kawy nazywa się w Etiopii dżebena, a kawa jest w
nim gotowana, a nie tak jak w Europie - zalewana tylko
wrzątkiem. Tradycyjnie naczynie to stawia się na rozżarzonych węglach, a
kawę doprowadza się do wrzenia trzykrotnie. Po każdym wrzeniu napój
rozlewa się do małych filiżanek i podaje się uczestnikom ceremonii. Kawa
staje się za każdym razem nieco słabsza, a każda taka runda jej picia ma tutaj swoją nazwę: abol, tona i bereka - pierwsza kawa, druga kawa i kawa na błogosławieństwo. W czasie ceremonii zapala się także
kadzidło, którego wonny dym wypełniał teraz wnętrze chaty. Oprócz
kawy uraczono mnie tego dnia także domowej roboty sorgowym piwem -
wolałem jednak nie pić go zbyt dużo, bo wyrabia się je na
nieprzegotowanej wodzie, której picie jest w Afryce dość ryzykowne.
Z drugiej strony pewnie alkohol zniszczył ewentualne szkodliwe dla
zrowia zarazki. Rzęsista ulewa wktórce ustała i mogłem pożegnać
się (i rozliczyć się finansowo) z moimi gospodarzami. Dobiegł końca mój pierwszy dzień w Bahir Darze.
Przejdź do dalszej części relacji z podróży do Etiopii ->>>>>>>>>
|