Etiopia 2012 cz. I
Copyright
(c) 2012, 2013 by Radosław Botev
<<<<<<<<<- Wróć
do początku relacji z podróży do Etiopii
Addis Abeba
Na międzynarodowe lotnisko w Addis Abebie dotarłem o trzeciej nad
ranem dzięki połączeniu egipskich linii lotniczych Egypt Air. Byłem mocno
wymęczony po zwiedzaniu cypryjskiej Larnaki, skąd poprzedniego dnia
wczesnym wieczorem poleciałem do Kairu, a stamtąd - po ponad dwu
godzinach oczekiwania w strefie transferowej lotniska - dalej do
Etiopii. Teraz musiałem jeszcze tylko załatwić kilka formalności związanych
z przekraczaniem granicy tego afrykańskiego kraju. Pierwszym
krokiem było zdobycie wizy turystycznej, której - z
braku etiopskiej ambasady w Polsce - nie załatwiłem
przed wyjazdem. Na szczęście procedura uzyskiwania takiej wizy
na lotnisku w Addis Abebie jest niezwykle prosta - musiałem ustawić się
w kilkunastoosobowej kolejce, zapłacić 20 dolarów i już po chwili
mój paszport wzbogacił się o naklejkę wizową, wypełnioną
niechlujnym, odręcznym pismem etiopskiego urzędnika. Pieniądze na
wizę dobrze jest mieć przy sobie - przy okienku odprawy paszportowej
stoją wprawdzie bankomaty, okazało się jednak, że były nieczynne -
kilka osób miało z tego powodu poważny problem z wjazdem do Etiopii:
bez pieniędzy nie można było przecież uzyskać wizy.
Mając już wizę w paszporcie potrzebowałem jeszcze
tylko stempelka wjazdowego, a potem mogłem już odebrać bagaż.
Zanim jednak ostatecznie wpuszczono mnie do Etiopii czekała mnie jeszcze
odprawa celna. W bagażu nigdy nie przewożę niczego,
co mogłoby zainteresować celników, tym razem jednak było inaczej - wielki
napis w hali przylotów lotniska w Addis
Abebie informuje, że należy zadeklarować każdą, nawet
najmniejszą ilość obcej waluty, wwożonej na terytorium Etiopii. W praktyce dotyczy
to jednak tylko tak zwanej twardej waluty -
celnik był wyraźnie zakłopotany, słysząc, że mam przy sobie trochę funtów
egipskich. Po namyśle machnął ręką i w deklaracji celnej umieścił tylko
adnotację o moich 400 euro i 30 dolarach amerykańskich. Zapewne
nic by się nie stało, gdybym nie zgłosił wwozu tych pieniędzy, ale
po co narażać się na konflikt z prawem w obcym, afrykańskim
kraju? Na
lotnisku zaczekałem jeszcze do świtu - przylatując o 3 w nocy i tak
zapewne nie znalazłbym noclegu w rozsądnej, interesującej mnie cenie, a
poza tym kantory na lotnisku - chociaż teoretyczne powinny być otwarte
24 godziny na dobę - były akurat nieczynne i nie miałem
miejscowej waluty na taksówkę i hotel. Kiedy tuż przed wschodem słońca
na opustoszałym dotąd terminalu zaczęła się już
krzątanina podróżnych i raz po raz otwierano wejściowe drzwi, ze
zdumieniem stwierdziłem, że listopadowe noce bywają chłodne nie tylko w
Polsce - nawet tu, w Addis Abebie, nie było teraz więcej niż
10 stopni. Powodem tego stanu rzeczy była duża
wysokość bezwzględna - Addis Abeba leży grubo ponad 2000 metrów nad poziomem morza. W ciągu dnia, kiedy wzeszło już słońce, odczuwałem tu natomiast komfort termiczny - nie spodziewałem się tak
idealnych warunków do podróżowania w środku Afryki. Kiedy o ósmej rano
ruszyłem wreszcie w stronę pensjonatu Mr. Martin's Cozy
Place, gdzie miałem zarezerwowany nocleg, moim oczom ukazały
się peryferia typowego afrykańskiego miasta z pełnymi zgiełku
i ogólnego rozgardiaszu ulicami, na których pieszy turysta musi
umykać przed pogrążonym w hałaśliwym bezładzie strumieniem
samochodów, a potem torować sobie drogę wśród wałęsających się
poboczem kóz i osłów. Do pensjonatu miałem ledwie pół godziny
marszu, toteż postanowiłem pokonać ten odcinek piechotą. Po drodze
wymieniłem jeszcze pieniądze w placówce Dashen Banku - przy
wymianie musiałem tu okazać paszport, złożyć podpis na paru świstkach i po
kilku, może kilkunastu minutach byłem już szczęśliwym posiadaczem
pokaźnego pliku etiopskich birrów. Mniej
więcej w połowie drogi między lotniskiem a pensjonatem moją uwagę
przykuł okazały budynek katedry Medhane Alem.
Zwraca on uwagę nietypową w tej części świata architekturą -
śnieżnobiałe arkady, zielononiebieskie kopuły, bogato zdobione
witraże silnie kontrastowały z brudnymi, zaśmieconymi ulicami
przedmieść Addis Abeby. Przybywający tu podróżny, kiedy tylko
przekroczy bramę wejściową i znajdzie się na rozległym placu przed
budynkiem katedry, czuje się tu zatem, jakby przekroczył portal do
innego świata. Taka świątynia nie dziwiłaby nikogo w Europie,
ale tu - w Addis Abebie? I to nie na honorowym miejscu w centrum
miasta, tylko gdzieś jakby na uboczu, w dzielnicy Bole? W czasie mojej wizyty w Etiopii katedra
była niestety zamknięta i nie udało mi się zajrzeć do
wnętrza. W światowej sieci internetowej niewiele jest
też informacji na jej temat - świątynia najwyraźniej nie jest
szczególnie ważnym obiektem na turystycznej mapie miasta. Ja też nie
zabawiłem tu długo - już wkrótce stałem przed blaszanymi drzwiami
Mr. Martin's Cozy Place - jest to całkiem przyjemny
pensjonacik z małym ogrodem, wciśniętym pomiędzy niską zabudowę
dzielnicy. Za 250 birrów (około 40 złotych) dostałem tu jednoosobowy
pokój ze wspólną łazienką. Jest to wygórowana cena jak na Etiopię,
ale noclegi w Addis Abebie są ogólnie drogie - na prowincji często
jest już taniej. Zaletą Mr. Martin's Cozy Place jest poza
tym jego położenie - dokładnie w połowie drogi między lotniskiem, a
placem Meskel, skąd odjeżdża większość autobusów dalekobieżnych. Do
obu tych miejsc można stąd od biedy dojść pieszo. Z ulgą zostawiłem mój ciężki plecak w pokoju
pensjonatu i ruszyłem na miasto. W pierwszej kolejności skierowałem
się właśnie na plac Meskel, żeby kupić bilet
autobusowy na następny dzień do Bahir Daru. Przy samym placu, w
budynku z wielkim logo Ethiopian Airlines na
dachu, mieści się biuro przewoźnika autobusowego Selam Bus. Jest to jedna z
głównych firm przewozowych, oferujących transport z Addis Abeby do
większych miast kraju. Podróż nowoczesnym, klimatyzowanym autobusem
jest - jak na etiopskie warunki - dość droga, za przewóz kilkaset
kilometrów do Bahir Daru zapłaciłem aż 300 birrów. Tańszym, a często
też i szybszym, środkiem transportu są w Etiopii małe busiki, nie
zawsze odjeżdżają one jednak z placu Meskel, a poza tym -
pierwszy daleki odcinek trasy mojej podróży po Afryce wolałem jednak
odbyć w wygodnym fotelu. Kiedy młody Etiopczyk podał mi zza
biurka wydrukowany właśnie bilet z moim nazwiskiem, lekko się
zdziwiłem: godzinę odjazdu zapisano tam jako jedenastą rano, a
wiedziałem, że autobusy w Etiopii odjeżdżają zwykle bladym świtem.
Okazało się jednak, że to czas podany według dziwnej, miejscowej
rachuby: chociaż Etiopia leży oficjalnie w strefie czasu
wschodnioafrykańskiego, przesuniętego zimą o dwie godziny w
przód w stosunku do czasu obowiązującego w Polsce, sami Etiopczycy
mierzą jednak czas od wschodu lub od zachodu słońca. Przyjmuje się
przy tym, że słońce wschodzi o godzinie 6 rano czasu
wschodnioafrykańskiego - jest to wtedy godzina 12 według rachuby
etiopskiej. Po godzinie od wschodu słońca etiopskie zegarki
wskazują godzinę pierwszą, potem drugą i tak dalej, aż do zachodu
słońca o godzinie 12, to jest 6 po południu według rachuby
międzynarodowej, po czym czas mierzony jest na nowo w tym
dwunastogodzinnym systemie aż do wschodu słońca. Na bilecie miałem
nadrukowaną godzinę jedenastą czasu nocnego, czyli musiałem stawić
się na placu Meskel o 5 rano. Na razie jednak
miałem jeszcze trochę czasu na zwiedzanie miasta. Z placu Meskel do Muzeum Narodowego jest dość
daleko, toteż zmuszony byłem wziąć taksówkę. Po Addis Abebie jeżdżą
oznaczone na niebiesko, zdezelowane łady, które wyglądają, jakby
żywcem przeniesiono je z lat osiemdziesiątych ubiegłego
stulecia (co zresztą zapewne wcale nie jest dalekie od prawdy). W
taksówkach nie ma liczników, toteż warto z góry ustalić cenę
przejazdu z kierowcą. Na szczęście przejazdy nie są w Addis Abebie
zbyt drogie - za taksówkę w obrębie miasta nigdy nie zapłaciłem
więcej niż 150 birrów. Taksówkarz zatoczył szeroki łuk i wysadził mnie
przed niepozorną bramą wejściową terenu muzeum. Po chwili znalazłem
się w niewielkim ogrodzie przed małym, kolonialnym zapewne, budyneczkiem
przypominającym dworek we włoskim stylu. To jednak tylko siedziba
administracji - eksponaty znajdują się w sąsiednim, mniej
ciekawym architektonicznie budynku. Na kilku piętrach
zgromadzono tu zabytki głównie z okresu cesarstwa - reprezentacyjne
szaty cesarzowej Zauditu, mundur cesarza Hailego Selassiego,
zakurzony i podarty tron cesarza Menelika... Mnie najbardziej
fascynowały jednak zbiory zgromadzone na najniższym, podziemnym
piętrze: odnalezione w Etiopii szczątkich wczesnych hominidów -
australopiteków i Homo habilis, a zwłaszcza słynny, w dużej
części kompletny szkielet naszej praprzodkini Lucy sprzed ponad
trzech milionów lat. Niestety ze względu na możliwość uszkodzenia
skamieniałości, w szklanej gablocie w specjalnej sali poświęconej
Lucy zobaczyć można jedynie kopię jej szkieletu. Oryginał
przechowywany jest w należącym do muzeum specjalnym laboratorium
naukowym, niedostępnym dla turystów. Z Muzeum Narodowego jest już niedaleko do Uniwersytetu w Addis Abebie, nie było więc potrzeby korzystania z
taksówki: odcinek ten pokonałem pieszo w kilkanaście minut. Po
drodze zdarzyła mi się jednak pewna nieprzyjemna sytuacja. W Addis Abebie, podobnie jak i w wielu innych dużych afrykańskich miastach, na ulicach aż roi się od sprzedawców,
próbujących wcisnąć białemu podróżnikowi mniej lub
bardziej nieprzydatne rzeczy. Tym razem podeszło do mnie dwóch
namolnych nastolatków, z których jeden trzymał tacę pełną różnego
rodzaju bliżej niezidentyfikowanych towarów. Był bardzo natrętny i
nie dawał się odgonić, a w pewnej chwili podszedł tak blisko, że
dosłownie przystawił mi tacę do piersi. Zauważyłem, że drugą ręką,
schowaną pod tacą, sięgnął mi do kieszeni kamizelki. Na szczęście
portfel miałem dobrze ukryty w kieszeni wewnętrznej, toteż
nastoletniemu spryciarzowi nie udało się nic ukraść. Odpędziłem go,
ale koleś po chwili znów był przy mnie z tacą i dobierał się do
drugiej kieszeni, zanim ostatecznie pogoniłem i jego i jego kolegę,
który cały czas kręcił się gdzieś z tyłu. Był to pierwszy i
ostatni raz w czasie całej mojej podróży po Etiopii, kiedy
miałem do czynienia z kieszonkowcami - chociaż z drugiej strony
słyszałem, że wielu z nich kręci się w okolicach targu Merkato,
dokąd jednak nie poszedłem, a także w pobliżu teatru narodowego,
gdzie jednak nie miałem żadnych problemów. Uniwersytet
mieści się w otoczonym ogrodem kompleksie budynków, które stanowiły
niegdyś pałac cesarza Hailego Selassiego. W Addis Abebie są
jeszcze dwa monarsze pałace - Pałac Narodowy, wzniesiony w
1955 roku i przez pewien czas służący za pomocniczą
siedzibę cesarza, a dziś za pałac prezydencki, niedostępny dla
zwiedzających. Jest też XIX wieczny stary pałac cesarza
Menelika II - jest to raczej niewielki domek na wzgórzu, jednak w
kraju, w którym dziś jeszcze wielu ludzi mieszka w tradycyjnych
chatkach z błota i słomy, budowla ta z pewnością kojarzyła się
niegdyś z bogactwem i przepychem, godnym jednej z najbardziej
wpływowych postaci Czarnego Lądu i twórcy potęgi Abisynii. O
wiele ciekawszy jest jednak budynek, w którym zamieszkiwał
ostatni cesarz Etiopii Haile Selassie, nim go zdetronizowano w 1974 roku na fali niezadowolenia wywołanego nieracjonalną polityką gospodarczą i głodem w kraju - dzisiaj mieści się tu bowiem Muzeum Etnograficzne Instytutu Studiów Etiopskich przy Uniwersytecie w Addis Abebie. Muzeum gromadzi eksponaty związane z
tubylczymi ludami etiopskiego południa, poukładane jednak nie według
plemion czy regionów, ale wedlug cyklu życia: ukazane są rytuały i
wierzenia etiopskich plemion związane z narodzinami, inicjacjami,
małżeństwem i śmiercią. Bogactwo zbiorów sprawia, że muzeum to jest
najbardziej godne polecenia w całej Addis Abebie. Oprócz muzeum etnograficznego kilka sal
poświęcono w budynku życiu ostatniego cesarza Etiopii. O ile
pół wieku temu zapewne był tu przepych (przynajmniej jak na owe
czasy), o tyle dzisiaj są to raczej skromne izdebki, zupełnie nie
dające po sobie poznać, iż służyły kiedyś za mieszkanie koronowanej
głowy kraju. Większość zabytków związanych z Selassim przeniosiono
bowiem do Muzeum Narodowego, a część pewnie zaginęła lub została
zniszczona w czasie dwóch rewolucji, jakich doświadczyła Etiopia na
swej drodze do obecnej względnej demokracji. Zwiedziwszy
uniwersytet i otaczające go ogrody, pojechałem taksówką z powrotem
do schroniska: byłem zupełnie wyczerpany po nieprzespanej nocy i
kilku godzinach zwiedzania Addis Abeby. Pamiętam, że po drodze
utknęliśmy gdzieś w bezładnym korku, a potem - na domiar złego - w
starej, zdezelowanej taksówce zepsuły się hamulce i kierowca musiał
trochę pogrzebać w silniku. Szczęściem po blisko godzinie stałem
znowu przed żelazną bramą Mr. Martin's cozy place i wkrótce
mogłem ułożyć się do snu. Wieczorem jeszcze raz
wyszedłem na miasto - tym razem tylko do pobliskiej restauracji. To
właśnie tu skosztowałem miejscowego pieczywa, które jadłem
potem w Etiopii wielokrotnie - indżera (injera) to placek
wyrabiany z na wpół sfermentowanej mąki sorgowej, dzięki czemu ma
charakterystyczny kwaskowy smak. Taki placek jest podstawą
etiopskiego posiłku: kładzie się na niego rozmaite rodzaje mięsa -
zwykle bardzo ostro przyprawionego, dzięki czemu doskonale komponuje
się ono z kwaśną indżerą. Tradycyjnie potrawę tę je się palcami, bez
sztućców, przy czym - podobnie jak u muzułmanów - wolno jeść tylko
prawą ręką, ponieważ lewa służy do higieny intymnej. Z niemałym
podziwem rozglądałem się po restauracji i patrzyłem,
jak Etiopczycy jedzą w ten sposób także i półpłynne potrawy
przypominające europejski gulasz - jak maczają indżerę w mięsnej
zawiesinie i sprawnymi ruchami wybierają nią co grubsze kawałki
mięsa, by potem włożyć je sobie do ust. Jeżeli posiłek
spożywany jest w kilkuosobowym gronie, wszycy jedzą z jednego
naczynia - serwowanie posiłku na oddzielnych talerzach uważane jest
w Etiopii za ekstrawagancję i rozrzutność. Co więcej, podobno
największym zaszczytem, jakim gospodarz domu może obdarzyć
zaproszonego w odwiedziny gościa, jest włożenie mu kęsa indżery z
mięsem do ust - tak zaszczycony gość powinien wtedy wziąć
indżerę w taki sposób, żeby nie dotknąć ustami palców
gospodarza. Posiliwszy się miejscowymi specjałami, wróciłem
do schroniska - dobiegł właśnie końca mój pierwszy dzień w Etiopii i
chociaż wiedziałem, że niewiele udało mi się zobaczyć w Addis Abebie, ponownie ułożyłem się do snu. Następnego dnia musiałem wstać
wcześnie rano, by zdążyć na autobus, a Addis Abebę zamierzałem
zwiedzić dokładniej jeszcze ostatniego dnia podróży.
Przejdź do dalszej części relacji z podróży do Etiopii ->>>>>>>>>
|