Chiny 2009 cz. VII
Copyright (c) 2009, 2010 by Radosław Botev
Znowu w Pekinie
Lecący z Szanghaju samolot linii Air China łagodnie osiadł na
rozgrzanej popołudniowym słońcem płycie pekińskiego lotniska.
Tym razem bez zbędnej zwłoki opuściliśmy pokład
i zgromadziliśmy się przed podstawionym autobusem, mającym
zawieźć nas do budynku hali przylotów. Pracownicy linii lotniczych w
eleganckich uniformach skrupulatnie podzielili pasażerów na tych
zostających w Pekinie i tych lecących dalej inną maszyną do San
Francisco. Wkrótce, odebrawszy bagaże, kierowaliśmy się już ku
postojowi taksówek na najniższym poziomie świecącego pustkami
terminala przylotów. Minęło jednak sporo czasu, zanim chiński
taksówkarz zdecydował się ruszyć z miejsca - na wydruku rezerwacji
noclegu w schronisku Leo Hostel znowu mieliśmy adres
wypisany wyłącznie w łacińskiej transkrypcji, której nasz kierowca
nie potrafił zrozumieć nawet po wielokrotnym sylabizowaniu i
konsultacji z kolegami. W końcu jak zwykle w takich wypadkach
skończyło się na tym, że zatelefonował do schroniska i wypytał o
drogę. Schronisko zlokalizowane jest
w obskurnym hutongu kilkaset metrów na południe od placu
Niebiańskiego Spokoju. Kierowca wysadził nas jednak na ruchliwej
ulicy Qianmen Dajie wśród gęstego tłumu przechodniów. Dalej
musieliśmy przejść pieszo kilkaset metrów wzdłuż
remontowanej właśnie bocznej uliczki. Skacząc między wykopami na
pozbawionej asfaltu uliczce po kilku minutach znaleźliśmy się w
klimatyzowanej recepcji Leo Hostel.
Otrzymaliśmy typowy pokój hostelowy w sali zbiorowej z piętrowymi
łóżkami. Tego dnia postanowiliśmy jeszcze
sprawdzić, jak można dostać się nazajutrz pod Mur Chiński. Najbliższy
Pekinu odcinek Muru znajduje się w miejscowości Badaling
kilkadziesiąt kilometrów na północ od chińskiej
stolicy. Aby się tam dostać, można wykupić całodzienną
wycieczkę zorganizowaną, co jednak kosztowałoby grubo ponad 500
yuanów. Dlatego jedyną rozsądną opcją wydał się dojazd do Badalingu
lokalnym transportem. Według naszego nieaktualnego już niestety
przewodnika autobusy do Badalingu powinny odjeżdżać gdzieś z
południowego krańca placu Tian'anmen - w praktyce okazało się
jednak, że musieliśmy pojechać metrem na północne krańce
Pekinu, aż do stacji Jishuitan. Na pobliskiej zajezdni autobusów
panował jeden wielki chaos. Wiedzieliśmy, że do Badalingu odjeżdża
autobus 919, jednak natrafiliśmy na dobre kilkanaście przystanków
autobusu o tym numerze, a wśród chińskich znaków na rozkładzie jazdy
żadnego z nich nie mogliśmy odnaleźć nazwy Badaling. W końcu daliśmy
za wygraną i wróciliśmy do schroniska. Dopiero poszukiwania w
Internecie naprowadziły nas na rozwiązanie tego problemu -
dowiedzieliśmy się, że właściwy autobus nie odjeżdża z
zajezdni, ale z oddalonego o kilkaset metrów przystanku przy
zabytkowej bramie Deshengmen.
Wielki Mur Chiński
- Badaling, Badaling - wołał chiński
kierowca, kiedy o świcie kolejnego dnia zjawiliśmy się pod
Deshengmen. Istotnie, na tabliczce z przodu mającego już
swoje lata autobusu odnaleźliśmy chińskie znaki, odpowiadające
nazwie Badaling w naszym przewodniku. Za bilet zapłaciliśmy
ledwie kilkanaście yuanów i już po chwili mknęliśmy nowoczesną
autostradą ku majaczącym na północy wzgórzom. Wkrótce znaleźliśmy się wśród porośniętych
zieloną roślinnością gór, przypominających raczej krajobrazy znane
mi z Bośni, niż te, które spodziewałem
się zobaczyć w Kraju Środka. Kilkakrotnie też naszym oczom ukazywały
się odcinki Wielkiego Muru Chińskiego, wijącego się między szczytami
niczym azjatycki smok. W samym Badalingu
roiło się od zachodnich i chińskich turystów, którzy -
tak jak i my - przyjechali przespacerować się po Murze Chińskim. Tutejszy odcinek
Muru to właściwie niedawna rekonstrukcja - odrestaurowano go w latach
'50 ubiegłego stulecia. Z tego też powodu wielu podróżników woli
inne fragmenty budowli, jednak my nie mieliśmy ani dość dużo
czasu, ani też dość pieniędzy na dotarcie do nich, dlatego też
zdecydowaliśmy się na komercję Badalingu - tym bardziej, że jest to
najbardziej znany odcinek Muru. Pojawia się na większości pocztówek i na
chińskich banknotach, również w telewizji - ilekroć mowa jest
o murze chińskim - na ekranie pokazywany jest zazwyczaj właśnie Badaling. Tutaj
też przyjechał amerykański prezydent Nixon w czasie swojej historycznej wizyty w
Chinach w 1972 roku. Dla mnie była
to przede wszystkim wizyta w miejscu, o którym słyszałem po
raz pierwszy z górą 20 lat temu, w jakże odległych dziś
latach '80 - Chiny były wtedy niezwykle odległe i nieosiągalne, dziś
- stojąc w tym miejscu - miałem poczucie, że świat
skurczył się nie do poznania. Na Mur Chiński wspięliśmy się po kamiennych schodach zalanych promieniami
południowego słońca. Tłum chińskich turystów wypełniał po
brzegi stromy chodnik między basztami obserwacyjnymi na murze.
Z trudem przeciskaliśmy się między rozłożonymi parasolkami młodych
Chinek - parasolki takie zapewne dobrze chronią od słońca,
jednak wśród tłumu ludzi w wąskim przejściu na murze raz po raz
zawadzaliśmy głową o parasolkę jakiejś miejscowej "elegantki".
Wzdłuż muru przeszliśmy tak jeszcze z kilkaset metrów, po czym zawróciliśmy
do autokaru - mieliśmy w ten sposób
zaliczoną jedną ze sztandarowych atrakcji Państwa Środka.
Galeria zdjęć (kliknij, żeby
powiększyć)
|
|
|
Yonghegong
Z powrotem w
Pekinie zjawiliśmy się wczesnym popołudniem, mieliśmy więc
jeszcze trochę czasu na zwiedzanie miasta. Zdecydowaliśmy się zatem
odwiedzić lamajską świątynię Yonghegong (). Decyzja o wyborze tego właśnie zabytku zapadła dość
spontanicznie i wynikała z faktu, że miejsce to oznaczone jest
na rozkładzie jazdy pekińskiego metra. Istotnie, po
wyjściu ze stacji Yonghegong przy ruchliwej Andingmen Dongdajie
od razu rzuciły nam się w oczy czerwone dachówki kompleksu
świątynnego, skrytego za wysokim murem. Trochę jednak potrwało,
zanim udało nam się odnaleźć wejście na
teren świątyni, ukryte w jednej z bocznych
ulic. Świątynia Yonghegong wraz z przyległym klasztorem jest
jednym z największych przybytków buddyzmu tybetańskiego na
świecie. Jej pierwotny budynek powstał pod koniec XVI wieku za panowania cesarza Kangxi z
dynastii Qing, a swój obecny wygląd świątynia zawdzięcza
gruntownemu odrestaurowaniu w 1979 roku. Kompleks składa się z szeregu
pawilonów o czerwonych ścianach i lśniących dachach, a
także dziedzińców, zasnutych dymem z kadzideł, przy których modlą się Chińczycy. Na zakończenie
naszej wizyty w Chinach świątynia Yonghegong nie robiła jednak
już na nas dużego wrażenia - jego architektura nie odróżniała się
dla nas od architektury Zakazanego Miasta i typowych dla wschodnich Chin
świątyń buddyjskich, jakie odwiedziliśmy w czasie naszej wyprawy. Dlatego po
krótkim spacerze po świątynnym kompleksie, rzuceniu okiem na
drogocenne meble i ogromny, kilkunastometrowy posąg Buddy
we wnętrzu budynku, wróciliśmy do schroniska. Pożegnanie z Pekinem
Późnym
popołudniem po raz ostatni wyszedłem na miasto. Rozgrzany beton
placu Tian'anmen wciąż promieniował zgromadzonym w ciągu dnia
ciepłem i sprawiał, że powietrze było duszne i suche. O szóstej
popołudniu na placu odbywa się zmiana warty i ceremonia wciągania
flagi na maszt. Zjawiłem się tam jednak chyba trochę za późno,
bo czerwona flaga z żółtymi gwiazdami powiewała sobie
spokojnie w podmuchach lekkiego wiatru, na samym placu zaś stał
- otoczony tłumem chińskich gapiów - oddział mundurowych,
szykujących się jakby do wymarszu. Przez dłuższą chwilę nic się
jednak nie działo, zrobiłem więc tylko ostatnie zdjęcie
Bramy Niebiańskiego Spokoju z wielkim portretem
Mao, po czym zszedłem z placu, żeby uciec od nieustającej duchoty
betonowej pustyni w sercu pekińskiej
metropolii. Labiryntem hutongów po wschodniej stronie
Zakazanego Miasta dotarłem w końcu na wieczorny targ Dong'anmen
Yeshi (). Wzdłuż jednej z ulic rozstawiono
tu stragany z egzotyczną żywnością. W wokach, garnkach i patelniach
smaży się tu rozgwiazdy, węże, skorpiony, kraby i inne specjały
miejscowej kuchni. Nie mogłem odmówić sobie takiej atrakcji:
zamówiłem najpierw rozgwiazdę - ze wszystkich potraw wyglądała
bowiem najbezpieczniej. W smaku przypomina ona trochę smażoną rybę
w chrupiącej, przysmażanej panierce. Zamówiłem też
skorpiony - nie mogłem jednak przemóc się, żeby zjeść olbrzymiego
skorpiona wielkości dłoni, skusiłem się za to na małe skorpionki
wielkości kciuka. Nadziano je dla mnie na patyk, tworząc niby
szaszłyk, po czym upieczono w oleju. Posypane później solą smakowały
zupełnie jak chipsy.
Nazajutrz
na pekińskie lotnisko dostaliśmy się podmiejską kolejką. Zostało nam
w kieszeni jeszcze trochę yuanów, chcieliśmy je więc wymienić na
zachodnią walutę, okazało się jednak, że przy takiej transakcji
pobierana jest wysoka prowizja. Wymiana drobnej ilości pieniędzy
okazała się zatem zupełnie nieopłacalna. Udaliśmy się więc
prosto do odprawy paszportowo-bagażowej i już wkrótce siedzieliśmy w
fotelach samolotu linii FinnAir do Helsinek.
Koniec
|