Chiny 2009 cz. III
Copyright (c) 2009, 2010 by Radosław Botev
Jinan - w drodze z Pekinu do Qufu
Autobus
pełen chińskich podróżnych sunął gładko po opustoszałej
szosie wśród strug rzęsistego deszczu. Przez całą kilkugodzinną
trasę z Pekinu do Jinanu towarzyszyły nam monotonne krajobrazy
równin i rozdrobnionych pól ryżowych. Wschodnie Chiny to obszar rozległej równiny aluwialnej, powstałej w wyniku
działalności dwóch głównych rzek Kraju Środka - Rzeki Żółtej i Jangcy. Żyzność tutejszych gleb w połączeniu ze sprzyjającymi
warunkami klimatycznymi umożliwiła w głębokiej starożytności
powstanie na tym terenie kolebki chińskiej cywilizacji. To właśnie
stąd rozpoczęła się ekspansja ludu Han, stanowiącego dziś z górą 90
procent populacji Chin, daleko w kierunku zachodnim - ku naturalnym
barierom Wyżyny Tybetańskiej i pustyni Gobi. Przez wieki w obszarze
wschodniochińskich nizin rozwijały się miasta, poziomem kulturalnym
często przewyższające te w Europie. Także i
dziś większość Chińczyków żyje właśnie tutaj, co
czyni wschodnie Chiny jednym z najgęściej zaludnionych
obszarów świata. W nowoczesnym,
klimatyzowanym autobusie podróż przebiegała sprawnie i gdyby nie
liczyć kilku Chińczyków raz po raz spluwających na podłogę - co jest
w Chinach niestety dość częste - byłaby także zupełnie przyjemna. W
końcu za przyciemnionymi szybami autobusu dostrzegliśmy mętne,
lessowe wody Huang He - Rzeki Żółtej - znak, że zbliżaliśmy się
już do Jinanu. Według przewodnika powinniśmy
się byli zatrzymać na północnych przedmieściach, jednak gdy tylko
wysiedliśmy z autobusu wśród gorącej wilgoci letniego popołudnia,
zorientowaliśmy się, że informacja ta już się zdezaktualizowała.
Znajdowaliśmy się oto w samym sercu Jinanu, na dworcu
autobusowym wśród starej, podniszczonej zabudowy. Od Qufu
dzieliło nas jeszcze około trzech godzin jazdy, pojawił się jednak
problem, jak tam dotrzeć. Według przewodnika miały tam kursować
mikrobusy sprzed odległego o kilka kilometrów wschodniego dworca
kolejowego. Postanowiliśmy dostać się tam taksówką - w Chinach jest
to stosunkowo tani środek transportu: kurs w obrębie
miasta nie powinien nigdy kosztować więcej niż 30
yuanów. Taksówki stały w szeregu wśród hałaśliwego chaosu
azjatyckiej ulicy tuż przed wejściem na dworzec autobusowy. Młody
kierowca gestem dłoni zaprosił nas do wnętrza mającego już
swoje lata pojazdu. Wrzuciwszy plecaki na tylne siedzenie, usadowiliśmy
się w podniszczonych fotelach. Taksówkarz rzucił okiem
na chiński napis na mapie w przewodniku i już po chwili jechaliśmy
ruchliwą ulicą ponadpięciomilionowej stolicy prowincji Szantung. Po
kilkunastu, może dwudziestu minutach dotarliśmy na opustoszały plac
przed wschodnią stacją kolejową. Rzecz jasna okazało się, że i tym
razem przestarzały przewodnik wprowadził nas w błąd: na żadnym z
nielicznych zaparkowanych tam autobusów nie było napisu, który choć
w przybliżeniu odpowiadałby chińskim znakom przy nazwie naszej
destynacji na mapie. Musieliśmy więc spróbować dogadać się jakoś z
personelem na dworcu. - Qufu - usilnie starałem się wymówić nazwę
celu podróży z właściwą intonacją i obowiązkowym przydechem. W
języku chińskim jest to o tyle ważne, że niewłaściwa intonacja czy
brak przydechu mogły zmienić znaczenie wypowiadanego wyrazu.
Zastanawiałem się zatem, czy przypadkiem nie zażyczyłem sobie
właśnie zsyłki na bezkresne tereny pustyni Gobi albo
na stepy Sinciangu. A może wręcz zaszczyciłem biedną bileterkę
jakimś chińskim przekleństwem? Stojąca przede mną Chinka w
średnim wieku, ubrana w szarobłękitny uniform pracownika kolei,
najwyraźniej jednak dobrze mnie zrozumiała, bo zaczęła mi tłumaczyć
łamaną angielszczyzną, że powinienem wrócić do głównej stacji
kolejowej. Tak oto po chwili siedzieliśmy w nowej taksówce. Tym
razem upewniliśmy się, że dobrze jedziemy - z pomocą chińskich fraz
na ostatniej stronie przewodnika udało nam się wytłumaczyć kierowcy,
żeby zawiózł nas na stanowisko mikrobusów, jadących do Qufu. Okazało
się, że nie odjeżdżają one też z głównego dworca -
taksówkarz wysadził nas na pogrążonym w chaosie,
zapyziałym parkingu gdzieś w centrum miasta. Zaraz pojawiła się
koło nas jakaś naganiaczka i wskazała nam właściwy mikrobus. Trochę
się niepokoiliśmy brakiem chińskiego napisu "Qufu" tak na bilecie,
jak i na tabliczce z przodu autobusu, ale co tam - zaczynało się już
zmierzchać, a my nie chcieliśmy już tkwić w hałaśliwym rozgardiaszu
obcego, azjatyckiego miasta. W drodze z
Jinanu do Qufu wjechaliśmy nagle w górzysty teren. W blednącej, czerwonej poświacie zza zachodniego horyzontu na tle czarnego już
nieba majaczyły wysokie skały, z rzadka porośnięte egzotyczną, dalekowschodnią roślinnością. Domyśliliśmy się, że mijamy
właśnie okolice świętej chińskiej góry Tai Shan, której
z powodu napiętego programu wyprawy nie mogliśmy
zwiedzić. Wkrótce jednak teren znowu stał się płaski, zapadła
jednak głęboka noc i niewiele można już było
zobaczyć za przyciemnioną szybą autobusu.
Qufu - miasto Konfucjusza
Do Qufu dotarliśmy już grubo po
zmierzchu. Od razu rzuciły nam się w oczy długie, oświetlone mury
otaczające historyczną część miasta. Autobus zatrzymał się przed
zamkniętym o tej porze, nieoświetlonym gmachem dworca. Teraz trzeba
było odnaleźć właściwą drogę do schroniska. Mieliśmy zarezerwowany
nocleg w Qufu International Youth Hostel, tylko jak tam trafić? Wiedziałem,
że należy kierować się gdzieś w stronę zabytkowego cmentarza
Konfucjusza i zapytawszy kilku miejscowych Chińczyków o drogę,
w końcu - opędzając się od licznie oferujących podwózkę rykszarek -
odnaleźliśmy schronisko. Był to mały pensjonacik ze stylową,
chińską jadłodajnią i przytulnym patio. Zgodnie z planem,
zatrzymaliśmy się tam na dwie noce - na zwiedzenie miasta mieliśmy
cały kolejny dzień. Kolejnego ranka naszym
oczom ukazał się przyjemny widok jednej z głównych ulic
prowincjonalnego miasteczka - wśród tradycyjnej, chińskiej zabudowy
w oparach dusznej wilgoci drogą podążały dziesiątki rowerzystów,
spieszących do swoich codziennych zajęć. Po raz pierwszy
od przylotu do Chin poczułem, że naprawdę jestem w Azji - obrazek
ten całkowicie odpowiadał moim wyobrażeniom o
Chinach. Śniadanie zjedliśmy w schronisku, po czym
udaliśmy się na zwiedzanie miasta. Qufu jako miejsce narodzin
Konfucjusza ma duże znaczenie dla kultury chińskiej - zachowały się
tu cesarskie budowle, a dwa razy w roku - na wiosnę i na jesieni,
odbywają się tu targi. W połowie lipca w miasteczku
panuje senna atmosfera, nie licząc może nagabujących turystów
rykszarzy. W
pierwszej kolejności udaliśmy się do rezydencji rodu
Kong (, Kong
Fu) - potomków Konfucjusza. Jest to
siedziba magnacka z XVI wieku, złożona z licznych pawilonów, sal i
budynków. Przetrwały tu między innymi gabinety, pokoje gościnne,
małe świątynie i stajnie. Na tyłach kompleksu rezydencji mieszczą
się natomiast ogrody w stylu chińskim - podobne do tych z Zakazanego
Miasta, pełne sztucznych wzniesień i stawów.
Potomkowie Konfucjusza, począwszy od czasów dynastii Han sprzed 2000 lat aż
po ostatnią mandżurską dynastię Qing, cieszyli się w Chinach ogromną
estymą i żyli dostatnio niczym sami królowie, a w ich rezydecji
często gościli cesarze. Ostatni mieszkający tu przedstawiciel rodu -
Kong Decheng - wyprowadził się stąd w 1948 roku. Również samo
miasto Qufu zawdzięcza swoje istnienie właśnie rodowi Kong - wyrosło
ono bowiem przez wieki wokół rezydencji, pierwotnie jako miejsce
zamieszkania służby. Muszę jednak przyznać, że
kompleks rezydencyjny nie zrobił na mnie dużego wrażenia. W pawilonach i
świątyniach jak zwykle nie ma tam za wiele do oglądania,
przeważający szarawy odcień murów i dachów sprawia, że miejsce
to często wydawało mi się dość ponure, choć znalazłem też kilka ciekawszych
zakątków. Spod rezydencji rodu Kong
przeszliśmy boczną bramą (ostatni obrazek w galerii poniżej) na lokalne
targowisko z pamiątkami. Sprzedaje się tu typowe gadżety dla
turystów (kupiłem sobie nawet kowbojski kapelusz ;)), a także różnej
maści artefakty, stylizowane na wytwory chińskiej sztuki ludowej.
Zaraz za targowiskiem znajduje się południowa brama prowadząca do
świątyni Konfucjusza.
Galeria zdjęć (kliknij, żeby
powiększyć)
|
|
|
Świątynia Konfucjusza (, Kong Miao) w Qufu składa się z rozległego kompleksu bram i
pawilonów, obejmującego obszar mniej więcej jednej piątej centrum
miasta. Swój dzisiejszy wygląd kompleks zawdzięcza rozbudowom za
czasów dynastii Ming i Qing, co sprawia, że tutejsze budynki -
przynajmniej dla mnie jako laika - do złudzenia przypominały te z
Zakazanego Miasta w Pekinie: te same czerwone dachy,
zdobienia, napisy nad wejściem w klasycznej chińszczyźnie,
ukryte przejścia i schody. Przed głównym gmachem świątyni po
raz pierwszy od naszego przyjazdu do Chin mieliśmy jednak okazję
przyjrzeć się Chińczykom w czasie modłów. W ustawionych tu
wielkich amforach dymią kadzidła, a za drobną opłatą można zakupić
także długie kadzidła. Chińczyk oddający cześć mistrzowi
Konfucjuszowi zapala pęk takich właśnie długich kadzideł, a
następnie - trzymając je przed sobą - kłania się kilkakrotnie w
stronę świątyni i najwyraźniej też ku innym
częściom świata. Ciekawe też, że identyczny sposób oddawania
czci widziałem w Chinach nie tylko w świątyniach
konfucjańskich, takich jak ta, ale i w świątyniach
buddyjskich. Jest to jeszcze jedna uderzająca cecha współczesnych
Chin - mieszają się tu współistniejące od wieków tradycje
religijne - na kulturze chińskiej swoje piętno
odcisnęły buddyzm, konfucjanizm, taoizm, a nawet islam czy
w mniejszym stopniu judaizm i chrześcijaństwo. Religie te
i związane z nimi systemy filozoficzne przetrwały mimo
dziesięcioleci komunizmu po upadku cesarstwa - i dziś stają się
coraz bardziej widoczne. Teren kompleksu porośnięty jest dziwnymi, azjatyckimi sosnami o
powykręcanych pniach i chropowatej korze. Wśród nich, a także w zabatykowych
bramach prowadzących do głównego gmachu swiątyni, stoją starożytne stele pokryte archaicznymi
znakami chińskimi - pełnymi zawijasów i krągłości, nieobecnych we współczesnym
piśmie chińskim. Stele te powstawały
w okresie od czasu dynastii Han aż
po dynastię Qing. W Qufu znajduje
się największy ich zbiór w całych Chinach.
Galeria zdjęć (kliknij, żeby powiększyć)
|
|
|
|
Kolejnym konfucjańskim zabytkiem w Qufu
jest tak zwany Las Konfucjusza (, Kong Lin). Mieści się on na północnych przedmieściach, dokąd wiedzie długa
droga, wzdłuż której skupiły się stoiska pamiątek i sklepy rzemieślnicze.
Sam Las Konfucjusza to sztuczny park o powierzchni blisko
200 hektarów, w którym porozrzucane są nagrobki, znaczące miejsca
pochówku członków rodu Kong. Spacer po takim cmentarzysku wywoływał
u nas nieodparte skojarzenia z cmentarzami muzułmańskimi, takimi
jak choćby te, które swego czasu widziałem w Sarajewie. Od razu jednak rzucały
się w oczy także starożytne chińskie inskrypcje, podobne do tych ze
stel przed świątynią Konfucjusza. Sam las składa się głównie z sosen
i cyprysów, podobno zasadzonych przez uczniów wielkiego mędrca -
według tradycji każdy uczeń przywoził drzewo ze swojego miejsca
zamieszkania. W drodze do grobu samego
Konfucjusza i jego synów ustawiono nadnaturalnej wielkości
kamienne posągi strażników, a przy samych grobach, będących niewiele
więcej niż tylko porośniętymi trawą kopcami, stoją wielkie kamienne
stele z czasów dynastii Ming, pokryte zdobionymi, czerwonymi lub
złotymi znakami chińskimi. Grób Konfucjusza (ostatnie zdjęcie w
galerii poniżej) otoczony jest także niskim murkiem, wokół którego gromadzą się
tłumy turystów.
Galeria zdjęć (kliknij, żeby
powiększyć)
|
|
|
Dalej na południe
Kiedy zwiedzaliśmy Las Konfucjusza, pogoda
zaczęła się poprawiać. Słońce na chwilę przebiło się przez wieczną
mgłę i zaczęło mocno świecić na bladobłękitnym niebie.
Pospacerowaliśmy jeszcze trochę po zamarkach Qufu, po czym udaliśmy
się na dworzec autobusowy, żeby zakupić bilet na dalszą podróż na
południe. - Nankin? - zdziwiła się młoda Chinka w okienku kasy,
kiedy wskazałem jej odpowiednie ideogramy w przewodniku.
- Tam - wskazała od niechcenia w bliżej nieokreślonym kierunku,
po czym wróciła do pisania sms'a w swoim telefonie komórkowym, dając
do zrozumienia, że niepotrzebnie zawracam jej głowę taką błahostką
jak bilet. Przypomniał mi się film z PRL-u, na którym
pracownica poczty wolała zajadać truskawki niż obsługiwać kolejkę
klientów. Wkrótce okazało się, że w Qufu jest jeszcze jeden dworzec
autobusowy, kilkaset metrów dalej. - Nanjing, mingtian -
zaintonowałem przy kasie, dając do zrozumienia, że wybieram się
następnego dnia do Nankinu. Tym razem się udało i wkrótce byliśmy
szczęśliwymi posiadaczami dwóch biletów autobusowych na kolejny
ranek. - Xiexie
- podziękowałem po chińsku,
czym wzbudziłem ogólną wesołość stojących za mną w kolejce Chińczyków.
Przejdź do dalszej części relacji
z podróży do Chin ->>>>>>>>>
|