Turcja 2014 cz. I
Copyright (c) 2014, 2015 by Radosław Botev
<<<<<<----- Wróć do początku relacji z podróży na Bliski Wschód
Stambuł - pechowy początek podróży
Wiadomość tekstowa od Polskich Linii Lotniczych LOT, przesłana na mój telefon komórkowy na kilka godzin przed planowanym wylotem z Warszawy do Stambułu, nie wróżyła nic dobrego. I rzeczywiście - z jej treści dowiedziałem się o spodziewanym dwugodzinnym opóźnieniu. Już to niewielkie, wydawać by się mogło, przesunięcie w czasie oznaczało, że do centrum tureckiej metropolii dotrę dość późno w nocy - za późno, żeby choć trochę rozejrzeć się po mieście, co miałem w planach. Czasu miało mi wystarczyć tylko na dojazd do schroniska - następnego dnia rano miałem już lecieć do Wan na wschodzie kraju.
Schronisko Taksim Sopha, gdzie zatrzymałem się pierwszej nocy, położone jest w zabytkowej dzielnicy w pobliżu słynnego placu Taksim. Po tej części miasta mogłem się dokładnie rozejrzać jednak dopiero ostatniego dnia mojej podróży po Bliskim Wschodzie - już po powrocie z Iranu. W Stambule byłem już wcześniej dwa razy i miasto to ma swoją osobną stronę w moim serwisie - tam też umieszczam relację z pobytu w dzielnicy Taksim.
Przejdź do relacji z pobytu w Stambule ->>>>>>>>>>>>
Tym razem zostałem w Stambule tylko na nocleg. Drugiego dnia podróży wstałem jeszcze przed świtem - była to ostatnia niedziela marca, spodziewałem się więc zmiany czasu na letni. Początkowo planowałem dojechać na lotnisko autobusem z placu Taksim - stąd też taki, a nie inny wybór lokalizacji noclegu. Niestety kolejny raz miałem pecha i na placu trwała właśnie jakaś szarpanina chuliganów z miejscową policją. Nie chcąc kręcić się w pobliżu, zmuszony byłem skorzystać z taksówki. Był to kardynalny błąd - za kurs w godzinach rannych na drugorzędne lotnisko Sabiha Gökçen, położone daleko na azjatyckim krańcu stambulskiej metropolii, przyszło mi zapłacić w przeliczeniu grubo ponad sto złotych. Na domiar złego na miejscu okazało się, że byłem za wcześnie: chociaż do niedawna Turcja przechodziła na czas letni dokładnie w tym samym dniu, co Europa - w ostatnią niedzielę marca - od kilku lat tureckie zegarki przestawiane są dopiero w poniedziałek. Ma to związek z faktem, że ostatni weekend marca to w Turcji czas egzaminów kończących szkołę średnią. Ponieważ bardzo rozpowszechniona była opinia, że ich niska zdawalność (na poziomie ok. 40%) to skutek faktu, że uczniowie muszą wstawać o godzinę wcześniej, rząd zdecydował się przesunąć zmianę czasu o jeden dzień do przodu.
Tak oto musiałem nieźle się naczekać, zanim mój samolot tureckiej taniej linii lotniczej Pegasus wreszcie wzbił się w bezchmurne tego dnia niebo nad Stambułem. Spoglądając w dół na ciemnogranatową toń Morza Marmara, silnie konstrastującą z jasnymi zabudowaniami rozległej tureckiej metropolii, znowu - po początkowych niepowodzeniach - z optymizmem pomyślałem o dalszej części podróży. Oczami wyobraźni widziałem już siebie zwiedzającego średniowieczny ormiański klasztor na wyspie Akdamar czy też przemierzającego z plecakiem bezleśne, wysuszone w anatolijskim słońcu wzgórza tureckiego Kurdystanu...
Kiedy jednak samolot obniżył lot nad celem podróży i na chwilę przebił się przez gęsty dywan chmur spowijających tego dnia - zdawało się - niemal całą wschodnią Turcję, zamiast spodziewanego widoku śródziemnomorskich pastwisk, sucholubnych zarośli makchii i jasnobłękitnej tafli jeziora, ujrzałem w dole ośnieżony, zimowy krajobraz. Jezioro było wzburzone od porywistego wiatru i zacinał deszcz ze śniegiem. Okazało się, że koniec marca to na wyżynach wschodniej Turcji wciąż zima! Po dwóch nieudanych podejściach do lądowania ryk silników i gwałtowne przyspieszenie potwierdziły moje obawy, że w tych warunkach nie uda się posadzić samolotu na małym, krajowym lotnisku w Wan. Pilot skierował maszynę na odległe o około trzysta kilometrów lotnisko w mieście Batman w dolinie Tygrysu. I chociaż niebo wciąż było tutaj zasnute gęstymi chmurami, to jednak stalowoszara wstęga Tygrysu wiła się wśród zielonych już pól uprawnych, tak jakby niegościnny krajobraz, który oglądałem ledwie pół godziny wcześniej, należał do jakiegoś zupełnie innego, nierealnego świata.
W Batman staliśmy na płycie może ze czterdzieści minut. Jak się okazało, mieliśmy tu tylko zatankować paliwo i po pewnym czasie samolot znów wzbił się w powietrze - tylko po to, by po kolejnej nieudanej próbie lądowania w Wan wrócić do Stambułu. Tym razem jakoś nie ucieszyła mnie wciąż idealna pogoda po zachodniej stronie Azji Mniejszej - w głowie kołatało mi się tylko jedno pytanie: dokąd przebukować bilet? Było jasne, że tego dnia Pegasus nie dowiezie mnie już do Wan, a kolejnego dnia nie chciałem już marnować na podróż - zwłaszcza, że wiązałoby się to teraz z kosztownym powrotem do centrum, a następnego dnia znowu na lotnisko. Więc gdzie lecieć? Czy do Ankary? Ciekawe miasto, ale bardzo daleko stamtąd do Iranu, który był moim celem. Ostatecznie zdecydowałem się lecieć do Trabzonu na wschodzie Turcji - wiedziałem, że stamtąd prowadzi już prosta droga do irańskiego Tabrizu.
Przy stanowisku biletowym linii lotniczych Pegasus na lotnisku Sabiha Gökçen w Stambule panował totalny chaos. Okazało się, że byłem prawdopodobnie jedynym cudzoziemcem na locie do Wan i teraz wszyscy Turcy tłoczyli się przy okienku wykrzykując po turecku, jak bardzo są niezadowoleni z zaistniałej sytuacji. Kiedy wreszcie dopchałem się do bileterki, bez problemu przebukowałem się na lot do Trabzonu jeszcze tego samego dnia. Wkrótce siedziałem już wygodnie na pokładzie innego samolotu Pegasusa. Złe fatum, które towarzyszyło mi od początku podróży, tym razem najwyraźniej wreszcie dało za wygraną i do Trabzonu dotarłem o czasie. Padał drobny deszcz, co jednak w żaden sposób nie uniemożliwiło lądowania.
Do centrum miasta z lotniska kursują tureckie busiki, zwane tutaj dolmuszami. Około dziesiątej w nocy byłem już w hotelu Nur, a kolejnego dnia wreszcie mogłem rozpocząć zwiedzanie Turcji.
Trabzon
Trabzon kojarzył się niegdyś Europejczykom z tajemniczym Orientem nie mniej niż Konstantynopol: miasto pełne było wówczas bogatych, bliskowschodnich pałaców o pozłacanych dachach. Dzisiaj niewiele pozostało tu już z dawnej świetności, wciąż znaleźć tu można jednak stare budynki, dające wyobrażenie o tym, jak kiedyś mógł wyglądać Trabzon. Zalicza się do nich budynek Muzeum Trabzonu, będący dawną rezydencją greckiego bankiera Konstantinosa Teofilaktosa z początku ubiegłego stulecia. Grecy zamieszkiwali Trabzon od czasów starożytnych aż do masowych wysiedleń na mocy Traktatu z Lozanny po wojnie grecko-tureckiej w latach 20-tych ubiegłego stulecia. Wiele tutejszych zabytkowych budowli naznaczona jest też wyraźnym wpływem greckiej architektury. Nieplanowany pobyt w tym mieście był więc dla mnie niejako uzupełnieniem mojej ostatniej podróży do Turcji w 2007 roku, kiedy to przemierzałem ten kraj "śladami dawnych Greków".
Samo Muzeum Trabzonu mieści głównie eksponaty z okresu Imperium Osmańskiego, jest tu też jednak kolekcja zabytków z okresu starożytnego miasta Trapezunt, jak nazywali Trabzon pierwsi greccy osadnicy. W skład tutejszych zbiorów wchodzi między innymi ludzkich rozmiarów zrekonstruowany posąg Hermesa z brązu. Niestety w poniedziałki muzeum jest zamknięte - nie miałem więc okazji go zwiedzić; pozostał mi tylko spacer wśród okazałych palm na dziedzińcu.
Wchodząc w obręb starego miasta od strony handlowej ulicy Uzun Sokak, w czasach osmańskich głównej ulicy Trabzonu, pełniącej dziś rolę deptaka w centrum miasta, nie byłem specjalnie zachwycony tutejszą starą architekturą: biegnący tędy wąwóz Tabakhane Deresi odsłania szare, niezbyt estetyczne mury miejskie, zza których ledwie tylko wystają kryte czerwoną dachówką budynki o zdobionych okiennicach. Nawet już po przekroczeniu wąwozu, znalazłszy się w dzielnicy Ortahisar, wciąż byłem nieco rozczarowany Trabzonem: oprócz niepozornego meczetu Ortahisar Camii - pełniącego niegdyś rolę głównej świątyni przedosmańskiego Cesarstwa Trapezuntu - turystę zainteresować tu może jeszcze tylko kilka starych kamieniczek z siedzibą rosyjskiego konsulatu na czele, który jednak skryty jest nieco za wysokim murem z drutem kolczastym. Dla mnie, laika niezbyt zainteresowanego czasami Osmanów, nie było tu wiele do oglądania. Nawet ruiny starego bizantyjskiego pałacu kawałek dalej, na szczycie wzgórza, dokąd prowadzi uliczka Kale Sok, to obecnie tylko porośnięta zielskiem kupa kamieni - gdybym nie wiedział, że to resztki średniowiecznego pałacu, wziąłbym to miejsce za ruiny starego domostwa sprzed może stu lat.
Dopiero kiedy przekroczyłem kolejny wąwóz po drugiej stronie dzielnicy Ortahisar, zwany Kuzgun Deresi, znalazłem się w bardziej reprezentacyjnej części miasta - ponad wąwozem przerzucono tu zabytkowy Most Zagnos, zaś w dole urządzono park. Stare kamieniczki wystające zza zabytkowych murów miejskich mają w tym miejscu jakby odnowione elewacje, mieniące się świeżymi kolorami. Z mostu widać w oddali także Morze Czarne - ciemnogranatowa toń doskonale wyjaśnia jego nazwę. W pobliżu wzosi się także zabytkowa Wieża Zagnos z powiewającą na niej turecką flagą - najwyraźniej wciąż jest to obiekt wojskowy.
Galeria zdjęć
(kliknij, żeby powiększyć)
|
|
|
|
Wizyta w Trabzonie nie mogłaby się obyć bez krótkiego spaceru nad brzegiem Morza Czarnego. W tym celu, wprost z placu Atatürk Alanı, w pobliżu którego zlokalizowany był mój hotel, zszedłem na przybrzeżny bulwar Sahil Yolu. Trabzon nie posiada plaży - morskie fale rozbijają się tu z hukiem o kamienne falochrony, wrzynające się w ciemnogranatową kipiel co kilkadziesiąt metrów wzdłuż całego nabrzeża. Spacerując po ciężkich, zalanych betonem głazach na falochronie, które - zdawałoby się - powinny szpecić tutejszy krajobraz, mimo wszystko nie mogłem pozostać obojętny wobec naturalnego piękna, jakie roztaczało się wokół: ciemny granat morskiej toni kontrastował z nieskazitelną bielą morskich bałwanów i jednocześnie doskonale komponował się z jasnym błękitem nieba - w oddali zaś, hen za miastem, majaczyły ośnieżone szczyty Gór Pontyjskich. Chociaż w wysokich partiach gór wciąż trwała zima, o czym tak boleśnie przekonałem się poprzedniego dnia, próbując dotrzeć do Wanu, tu, w Trabzonie, posadzone na nabrzeżu drzewa zaczynały już pokrywać się zielenią. Wiejący od morza wilgotny wiatr skutecznie przegnał zimowe mrozy w głąb Anatolii, tak że na wybrzeżu w powietrzu wyraźnie czuło się już wiosnę.
Po blisko godzinnym spacerze wróciłem do miasta. Musiałem zorientować się w rozkładzie jazdy autobusów zmierzających w stronę Iranu. Okazało się, że bezpośredniego międzynarodowego połączenia niestety nie ma - zdecydowałem się jednak na podróż do miasta Dogubayazit przy samej irańskiej granicy. Autobus miał odjechać jeszcze tego samego dnia i dowieźć mnie do celu kolejnego dnia wczesnym rankiem. I było to bardzo dobre rozwiązanie: tylko tak mogłem nadrobić opóźnienie spowodowane przymusową zmianą trasy i pod wieczór następnego dnia być już zgodnie z planem w irańskim Tabrizie.
Na razie jednak wróciłem na trabzoński plac Atatürka z wielkim pomnikiem ojca współczesnej Turcji. Plac nie poraża może pięknem, jest jednak z pewnością bijącym sercem miasta: w ciągu dnia pełno tu przechodniów zmierzających do pobliskich sklepów, nie brak też gości w pobliskich kawiarniach, czy też starszych mieszkańców miasta zasiadających na ławkach w pobliżu zadbanych, obsypanych już kwiatami rabatek i pluskających fontann.
Galeria zdjęć
(kliknij, żeby powiększyć)
|
|
|
|
Miasto opuszczałem już grubo po zmierzchu. Miejski dolmusz spod wiaduktu przy placu Atatürka wysadził mnie przed dworcem autobusowym i ruszył dalej w stronę lotniska. Autobus firmy Iğdır czekał już na stanowisku odjazdów. Po okazaniu biletu zakupionego wcześniej za 70 lirów tureckich mogłem wsiąść na pokład, a kilkanaście minut po 11 w nocy wyruszyłem w dalszą drogę na wschód.
Przejdź do dalszej części relacji z podróży na Bliski Wschód ------>>>>>>>>
|