Iran 2014 cz. I
Copyright (c) 2014, 2015 by Radosław Botev
<<<<<<----- Wróć do początku relacji z podróży na Bliski Wschód
Do Tebrizu
Podnoszone, żelazne drzwi po irańskiej stronie przejścia granicznego Gürbulak-Bazargan uniosły się, odsłaniając dwóch umundurowanych funkcjonariuszy. Jeden z nich bez słowa wyciągnął rękę po mój paszport i uważnie przyjrzał się turystycznej wizie, którą otrzymałem ledwie tydzień wcześniej w Ambasadzie Islamskiej Republiki Iranu w Warszawie. Najwyraźniej wszystko było w porządku, bo funkcjonariusz po chwili przekazał paszport koledze i gestem dłoni zaprosił mnie do poczekalni w budynku. Tutaj kazano mi czekać może z dziesięć minut, zanim wbito mi pieczątkę uprawniającą do wjazdu - jest to ponoć w Iranie zupełnie normalne.
Kiedy tylko zjawiłem się przed budynkiem straży granicznej, będąc już oficjalnie na terytorium Iranu, zaraz dopadło mnie kilku cinkciarzy - najwyraźniej z wymianą pieniędzy nie ma tu żadnych problemów, czego obawiałem jeszcze kilkanaście minut wcześniej. Miałem już jednak przy sobie pokaźny plik irańskich riali, toteż odmówiłem teraz takiej usługi. Cinkciarze próbowali jeszcze mnie przekonywać, mówili, że moja karta kredytowa nie będzie działać w Iranie i że będę miał dużo problemów, jeżeli nie wymienię teraz pieniędzy. Wprawdzie zachodnie karty kredytowe rzeczywiście nie działają w Iranie ze względu na embargo, jakim ten kraj jest objęty, lecz jakie to miało niby teraz znaczenie? Jakoś nie widziałem, żeby którykolwiek z tych cinkciarzy nosił przy sobie terminal, w którym można by było użyć mojej karty wbrew embargu. Aby jednak oddać Irańczykom sprawiedliwość, trzeba powiedzieć, że są oni uczciwi - podczas całego pobytu w Iranie nikt nie próbował mnie oszukać, ani naciągnąć, co w wielu innych częściach świata jest nagminne.
Ominąwszy grupkę cinkciarzy stanąłem na parkingu przed posterunkiem granicznym i zacząłem rozglądać się za transportem w głąb kraju. Był słoneczny, lecz chłodny dzień. Górskie szczyty w oddali skrzyły się od zalegającego na nich śniegu, jednak w powietrzu wyraźnie czuło się już nadchodzącą szybkimi krokami wiosnę. Zagadnąłem taksówkarza, który właśnie zajechał na parking. Po krótkiej wymianie zdań (głównie na migi), siedziałem już w starej ładzie wiozącej mnie w dół zbocza. Chciałem dotrzeć do najbliższego dworca autobusowego, jednak taksówkarz z jakichś nieznanych mi przyczyn stwierdził, że może mnie zawieźć tylko do szlabanu kilkaset metrów od zabudowań przejścia granicznego (pobrał za to uczciwą, śmiesznie niską opłatę). Tutaj z kolei dopadło mnie kilku naganiaczy, oferujących mi podwózkę do samego Tebrizu za - w przeliczeniu - ponad dwieście złotych. Byłaby to zdecydowanie najdroższa, ale też i najszybsza opcja transportu. Dałem się zwabić do jednej z ich "taksówek", ponieważ zmylił mnie dziwny zwyczaj liczenia pieniędzy i podawania cen w Iranie. Otóż chociaż oficjalną walutą jest rial irański, Irańczycy liczą ceny najczęściej w tak zwanych tumanach, gdzie jeden tuman wart jest dziesięć riali. Wynika to najprawdopodobniej z niskiej wartości riala, a przez to dużych nominałów w obiegu. Znacznie łatwiej operować wtedy liczbami krótszymi o jedno zero. Nieświadom istnienia tumanów sądziłem początkowo, że oferuje mi się podwózkę za dziesięciokrotnie niższą cenę niż w rzeczywistości. Kiedy po krótkiej rozmowie nieporozumienie wyszło na jaw, siedziałem już w rozklekotanym polonezie, a mój plecak spoczywał z tyłu w bagażniku. Mogłem jeszcze oczywiście odmówić, ale Irańczycy upierali się, że do najbliższego dworca autobusowego w miejscowości Maku było jeszcze bite kilkanaście kilometrów (co okazało się później prawdą) oraz że tego dnia nie będzie stamtąd już transportu. Ostatecznie po kilkunastominutowych negocjacjach stanęło na tym, że za równowartość stu złotych jeden z Irańczyków zawiezie mnie do miasta Choj, odległego o około 170 kilometrów - było to mniej więcej w połowie drogi do Tebrizu, a wiedziałem też, że w Choj problemu z transportem już nie będzie.
Wygodna europejska dwupasmówka skończyła się po tureckiej stronie granicy. Jechaliśmy teraz pojedynczą, dwukierunkową szosą, lawirując wśród szczytów Wyżyny Armeńskiej. Na niżej położonych obszarach nie było już śniegu, a nieliczne śródpolne drzewa z wolna pokrywały się nawet zielenią. Lada dzień miał zacząć się sezon rolniczy, kiedy irańscy chłopi wyjdą na pola, by zadbać o przyszłe plony.
W pewnym momencie zatrzymała nas do kontroli miejscowa policja. Mój kierowca wysiadł z samochodu, a po kilkunastu minutach wrócił wyraźnie wkurzony, wymachując mi przed oczami wypisanym odręcznie, perskimi "robaczkami" kwitkiem mandatu za nadmierną prędkość. Ruszył dalej, lecz przez następne bite dwadzieścia kilometrów ostrzegał kierowców jadących z naprzeciwka przed niecnym patrolem, który najwyraźniej nie dał się przekonać do poprzestania na pouczeniu.
Choj, zapisywane też Khoy w angielskiej transkrypcji, okazało się zakurzonym, prowincjonalnym miasteczkiem z niską zabudową. Kierowca wysadził mnie przed zadbanym budynkiem dworca autobusowego. W okienku kasy biletowej siedziała młoda Iranka w obowiązkowej w tym kraju chuście na głowie. Zawahałem się - w Europie pokutuje obraz Iranu jako kraju zdominowanego przez islamskich radykałów - czy powinienem więc może podejść do innego okienka dla mężczyzn, podczas gdy to zarezerwowane byłoby dla kobiet? Czy też wolno mi śmiało przejść do rzeczy i kupować bilet u Iranki? Okazuje się, że Iran to jednak nie Afganistan pod rządami talibów - nie ma tu aż takiej segregacji płci, jakiej można by się spodziewać, słuchając tylko mainstreamowych relacji o tym kraju. W czasie mojej podróży w wielu miastach widywałem Iranki z makijażem i chustą niedbale tylko zarzuconą na włosy. W Teheranie zdarzało mi się nawet widzieć pary trzymające się za ręce, chociaż przypuszczam, że to akurat były osoby już po ślubie. Z drugiej strony, oczywiście, pewne rzeczy są zakazane - w autobusie mężczyźni i kobiety siedzą na przyklad oddzielnie, w miejskich autobusach mają nawet oddzielne wejścia. W każdym razie jednak nie należało się obawiać zakupu biletu u bileterki.
Tebriz
Z Choj dojechałem do Tebrizu nieklimatyzowanym autobusem, przypominającym stare polskie autobusy PKS - widziałem jednak, że na dworcu w Choj podstawiały się także i nowoczesne autokary, zapewne wiozące pasażerów do bardziej odległych zakątków Iranu. Do Tebrizu dotarłem późnym popołudniem, nadrabiając w ten sposób opóźnienie spowodowane odwołanym lotem do Wan w Turcji - teraz wszystko miało już iść według planu.
Autobus zostawił mnie na ruchliwej ulicy w pobliżu dworca kolejowego na zachodnich przedmieściach Tebrizu, skąd kolejnego dnia planowałem wyjechać nocnym pociągiem do Teheranu. Na razie jednak kazałem zawieźć się taksówką do wybranego hotelu Iran, kilkaset metrów od dworca. Za pokój z łazienką zapłaciłem tu równowartość około 20 dolarów.
Tebriz (czy też Tabriz) słynie przede wszystkim ze swojego bazaru, wpisanego na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Chciałem tam dotrzeć jeszcze tego samego dnia, ale zgubiłem się na ulicach tego rozległego miasta i zamiast tego postanowiłem po prostu pospacerować sobie i pofotografować tutejsze meczety - w Iranie wiele z nich pokryta jest ceramiczną mozaiką z roślinnymi motywami, nawiązującymi do tradycyjnego stylu zdobień, spotykanego chociażby w Isfahanie, który miałem zamiar zwiedzić za kilka dni.
Słońce zaczynało powoli chylić się już ku zachodowi, a miasto ogarnął przenikliwy chłód przedwiosennego wieczora. Zdziwiło mnie, że pozamykane były bez mała wszystkie sklepy, a i na ulicach, poza głównymi arteriami było dziwnie pusto. Wtedy jednak długo nie zaprzątałem sobie tym głowy.
Dopiero kolejnego dnia, kiedy kazałem się zawieźć taksówką pod słynny bazar, puste ulice naprawdę mnie zaniepokoiły. Przecież w takim miejscu powinny być tłumy ludzi! Dopiero kiedy stanąłem przed pozamykanymi sklepami u wejścia do zadaszonej części bazaru, niedaleko placu Majdan-e Namaz, przy którym wysadził mnie taksówkarz, uświadomiłem sobie, że trwała jeszcze dwutygodniowa przerwa świąteczna po irańskim święcie Nowruz - Nowym Roku, obchodzonym w dniu wiosennej równonocy. W ciągu tych dwóch tygodni Irańczycy podróżują do rodzin lub na urlop i wiele sklepów, w tym także, niestety, bazar w Tebrizie jest po prostu nieczynnych.
Nie dałem jednak tak łatwo za wygraną - postanowiłem obejść kompleks bazaru dookoła. W ten sposób dotarłem do małej rzeczki Mehran, płynącej uregulowanym korytem wzdłuż północnego skraju bazaru. Patrząc z tego miejsca mogłem uzmysłowić sobie, jak wygląda bazar w Tabrizie: jest to rozległy labirynt zadaszonych korytarzy, w których irańscy kupcy mają kramy. Pomyślałem, że z pewnością wygląda trochę jak niektóre uliczki starego miasta w izraelsko-palestyńskiej Jerozolimie czy też marokańskim Fezie. Od strony rzeczki Mehran można było nawet wejść kilkoma tunelami na opustoszały tego dnia kompleks bazaru: zamknięte na głucho i pozasłaniane metalowymi żaluzjami stoiska istotnie przypominały niektóre części starej Jerozolimy w piątkowy wieczór przed szabasem.
No, cóż - zwiedzanie największego na świecie krytego bazaru w pełnej jego okazałości musiałem odłożyć na kolejną wizytę w Iranie - może kiedyś jeszcze tu wrócę. Do odjazdu pociągu do Teheranu miałem jeszcze jednak parę ładnych godzin - a że przezornie zostawiłem wcześniej plecak w przechowalni na dworcu, mogłem swobodnie pospacerować sobie teraz po mieście. Już w pobliżu bazaru moją uwagę przykuły dwie budowle: dwa minarety meczetu Masdżed-e Dżame (drugie zdjęcie od lewej w galerii poniżej) oraz meczet Masdżed-e Saheb ol-Amr (trzecie zdjęcie od lewej), którego początki sięgają jeszcze czasów dynastii Safawidów. W nieco większym oddaleniu od bazaru zainteresował mnie jeszcze gmach tutejszego ratusza (ostatnie zdjęcie w galerii).
Galeria zdjęć
(kliknij, żeby powiększyć)
|
|
|
|
Z centrum Tebrizu wróciłem spacerkiem pod stację kolejową. Zaskoczyła mnie duża liczba namiotów rozstawionych w parku tuż przed budynkiem dworca - zauważyłem, że przyszły tam całe rodziny z dziećmi, żeby wypoczywać i bawić się na powietrzu. Na rozłożonych na trawie kocach irańskie kobiety obierały owoce i przygotowywały inne drobne posiłki - w Tebrizie, w środku miasta trwał właśnie regularny zbiorowy piknik. Było to święto Sizde Bedar, obchodzone w 13. dniu po Nowruzie. Tego dnia od niepamiętnych czasów Irańczycy opuszczają swoje domostwa, by na świeżym powietrzu uczcić nadejście wiosny i początek prac rolniczych w nowym roku. Zwyczaj ten znany był już w starożytnej Persji.
Gdy tak chodziłem przed dworcem, fotografując Irańczyków wesoło świętujących Sizde Bedar, w pewnym momencie zauważył mnie umundurowany strażnik. Widziałem, że przyspieszył kroku i zniknął gdzieś w budynku dworca. Po chwili wyszło stamtąd dwóch innych uzbrojonych funkcjonariuszy i zażądało ode mnie okazania paszportu. Papiery miałem, oczywiście, w porządku, toteż funkcjonariusze nie znaleźli w paszporcie niczego podejrzanego. Zadali kilka rutynowych pytań, kazali pokazać na aparacie cyfrowym, co fotografowałem dotąd w Iranie, po czym stwierdzili, że wszystko jest w porządku, uścisnęli mi rękę na pożegnanie i wrócili do swoich zajęć.
Tego dnia na dworcu wymieniłem jeszcze kolejną część pieniędzy. Okazuje się, że w Iranie nie ma kantorów wymiany walut - pieniądze wymienia się w kioskach z prasą, na bazarze, a w Teheranie wymieniałem później walutę nawet u bileterów sprzedających bilety na autobus. Dodatkowo funkcjonują dwa kursy wymiany - oficjalny, podawany w bankach, prasie i w Internecie oraz "czarnorynkowy" - trzykrotnie bardziej korzystny od oficjalnego. Na szczęście po kursie oficjalnym walutę wymieniają chyba tylko banki, zaś we wszystkich innych miejscach obowiązuje kurs czarnorynkowy - w dodatku miałem wrażenie, że im dalej na południe, tym lepszy.
Nocny pociąg do Teheranu podstawił się na stację z godzinnym opóźnieniem. Przy wejściu na peron należy w Iranie okazać bilet i paszport. Bilet na pociąg relacji Tebriz-Teheran kupiłem jeszcze w Polsce przez Internet za pośrednictwem prywatnej strony niejakiego Johannesa Hegera - Austriaka żonatego z Iranką. W jego serwisie IranRail.net można za niewielką prowizją nabyć bilety na niemal wszystkie połączenia kolejowe w Iranie.
Pociąg przypominał mi bardzo polskie pociągi pospieszne PKP z tą tylko różnicą, że w Iranie podróżny ma na bilecie nadrukowany numer wagonu i miejsca, przynajmniej więc nie ma tłoku. Tego dnia trasa najwyraźniej i tak nie była bardzo oblegana - usadowiłem się spokojnie w niemal pustym przedziale i patrzyłem, jak za oknem z wolna zapadał zmierzch ponad wiejskim krajobrazem północnego Iranu...
Przejdź do dalszej części relacji z podróży na Bliski Wschód ->>>>>>>>>
|