Chiny 2017 cz. II
Copyright (c) 2018 by Radosław Botev
<<<<<<----- Wróć do początku relacji z podróży do Azji Środkowej
Turpan (Turfan)
Gdy
tylko szybki pociąg opuścił zabudowaną przestrzeń Urumczi, moim oczom ukazała jałowa
kotlina ograniczona równie jałowymi, brunatnymi skałami wschodniego
Tienszanu. Raz po raz w tym niegościnnym krajobrazie pojawiały się
jakieś chińskie instalacje przemysłowe nieznanego mi przeznaczenia.
Takie widoki towarzyszyły mi przez całą drogę do Turpanu. Była to
krótka i wygodna podróż - zupełnie niezatłoczony pociąg dojeżdża na
stację w Turpanie w ledwie półtorej godziny. Teraz tylko wystarczyło
wziąć taksówkę i jechać ku intrygującej ujgurskiej oazie. Albo tak
mi się zdawało - im bardziej taksówka oddalała się od położonej
na uboczu stacji kolejowej i zagłębiała się w zabudowania Turfanu,
tym bardziej zastanawiałem się, czy w ogóle uda mi się odnaleźć w
Sinciangu coś prawdziwie ujgurskiego, co nie zostało jeszcze
zamienione w szpetne, chińskie blokowisko czy inne posępne
świadectwo komunistycznej rzeczywistości. Nawet tu, w Turpanie,
wszędzie wokół dostrzegałem tylko betonowe zabudowania - w
większości parterowe, ale w oddali majaczyły też wieżowce z wielkiej
płyty. Czy naprawdę tak miała wyglądać cała moja podróż po
Sinciangu? To gdzie jest ten słynny chiński Dziki Zachód? Na
szczęście okazało się, że w Turpanie nadal zachowały się jeszcze
tradycyjne ujgurskie zabudowania - a zaczynały się
tuż przy moim hostelu Dap Youth Hostel
w południowo-wschodniej części miasta. Notabene sam hostel
mieści się w jednym z takich domostw - od ulicy odgrodzonym ceglanym
murem, a wewnątrz z rozległym patio obrośniętym winoroślą dla
ochłody przed prażącym słońcem Kotliny Turpańskiej. Nie ukrywam, że
to ostatnie było ogromną zaletą - Turpan to chiński biegun ciepła i
w sierpniowe dni temperatura sięga tu 45 stopni w cieniu! Przy
tej temperaturze oazę lepiej zwiedzać rankiem, a największe upały
przesiedzieć w hostelu. Wróćmy jednak do
samej ujgurskiej architektury. Stare dzielnice wzniesione są tu z
cegły suszonej - tworzy je labirynt uliczek wśród ceglanych murów z
ogromnymi drewnianymi bramami. Bramy te są często bogato zdobione
malowanymi ornamentami - niekiedy są to wręcz prawdziwe dzieła
sztuki, tak jak na jednym ze zdjęć w galerii poniżej. Gdyby nie
przejeżdżające tędy raz po raz motocykle z przyczepami, służące
ujgurskim sadownikom do przewożenia uprawnianych tu winogron, można
by poczuć się trochę jak na średniowiecznym Jedwabnym Szlaku, gdy
przez Turpan przejeżdżały kupieckie karawany. Uderzyła mnie myśl, że
tak jak sam Jedwabny Szlak przeszedł do historii, tak i z krajobrazu
Sinciangu znikną wkrótce dzielnice takie jak ta. Chińczycy przecież
sukcesywnie burzą te stare domostwa, odcinając Ujgurów od ich
historii, tak że z czasem po starym Turpanie nie pozostanie już
nawet wspomnienie - tak samo jak dawno zapomniano tu już
o wielbłądzich karawanach, wożących niegdyś na Zachód
azjatyckie przyprawy, ryż czy porcelanę...
Galeria zdjęć (kliknij,
żeby powiększyć)
|
|
|
|
Labirynt
ujgurskich uliczek doprowadził mnie w końcu do asfaltowej ulicy
biegnącej wśród pól uprawnych gęsto obsadzonych krzewami winorośli.
W gorącej i słonecznej Kotlinie Turpańskiej panują idealne warunki
do uprawy tych roślin, nic więc dziwnego, że tutejsi Ujgurzy tym
właśnie się zajmują. Idąc drogą na południe, w kierunku minaretu
Emina, o którym opowiem za chwilę, raz po raz mijałem kosze pełne soczystych winogronowych kiści wystawione jakby na straganie. Do takich
"stoisk" podjeżdżają motocyklowe pick-upy i wywożą owoce gdzieś
dalej, zapewne do hurtowni lub do
szuszarni, gdzie powstaną z nich rodzynki najprzeróżniejszych rodzajów.
Rodzynki to - obok winogron - najważniejszy produkt handlowy pochodzący z
tej części Chin. W Turpanie jest jeszcze jedno miejsce, gdzie
spodziewałbym się takich widoków. Na północno-wschodnich obrzeżach
miasta znajduje się obiekt zwany Doliną Winorośli, jednak z opisów
na forach podróżniczych w Internecie wynikało, że to raczej
cepelia dla turystów. Tym bardziej cieszyłem się teraz możliwością
zasmakowania autentycznej atmosfery chińskiej Ujgurii. Dolinę
Winorośli zostawiłem sobie na później. Cała
szosa wiodąca wśród winogronowych ogród w kierunku
minaretu jest przejemnie zacieniona dzięki wysokim przydrożnym
drzewom - spacer tędy był więc dla mnie poniękąd także sposobem
ucieczki przed palącym słońcem.
W galerii poniżej przedstawiam garść fotografii ujgurskich zbiorów
winogron:
Galeria zdjęć (kliknij,
żeby powiększyć)
|
|
|
| Asfaltowa
szosa doprowadziła mnie w końcu do miejsca, w którym odchodzi od
niej dróżka dojazdowa wiodąca wprost przed bramę najważniejszego
zabytku Turpanu - meczetu z minaretem Emina (, Emin Ta). Płacę tu wygórowaną opłatę
za bilet - równowartość około 50 złotych. I to właśnie jest
największą udręką samodzielnego turysty podróżującego po Chinach:
wszystko tu jest relatywnie tanie - zakwaterowanie, transport,
jedzenie... z wyjątkiem biletów wstępu do ciekawych turystycznie
obiektów. Często w obrębie jednego chińskiego miasta znajdziemy
kilka, nierzadko i kilkanaście miejsc godnych obejrzenia - chcąc
obejrzeć je wszystkie musimy dysponować wtedy naprawdę sporym
budżetem. Sam minaret Emina jest dla laika znacznie
ciekawszy z zewnątrz niż z wewnątrz. Budowla powstała w pod koniec
XVIII stulecia prawdopodobnie dla upamiętnienia nieskutecznych prób
zdobycia Ujgurii przez mandżurskich władców. Jego nazwa pochodzi od
Sulajmana Emina - ówczesnego ujgurskiego przywódcy. Dla mnie było to
natomiast pierwsze napotkane w Sinciangu świadectwo muzułmańskiej
historii tego regionu. Minaret ma aż 44 metry wysokości, co czyni
go najwyższym minaretem w Chinach. Ja zewnątrz pokryty jest
wymyślnymi zdobieniami, rzeźbionymi w typowe dla świata islamu
motywy roślinne i abstrakcyjne wzory geometryczne.
Do meczetu prowadzi ejwan - brama wejściowa. Samo wnętrze sali
modlitewnej jest natomiast bardzo proste, z nielicznymi tylko
zdobieniami. W oczy rzucają się natomiast drewniane filary podtrzymujące deskowane sklepienie.
Galeria zdjęć (kliknij,
żeby powiększyć)
|
|
|
|
Nadszedł czas przyjrzeć się osławionej turpańskiej
Dolinie Winorośli (, Putao Gou). Nazwą tą określa się niekiedy cały
obszar winnic Turpanu, a więc także i wspomniane wyżej pola
okalające minaret Emina, jednak mnie interesowała faktyczna dolina,
ciągnąca się wzdłuż wartkiego strumienia na północno-wschodnim
krańcu oazy. Okolice Turpanu - jak na chiński biegun ciepła
przystało - pokrywa jałowa, zakurzona pustynia. Nagie, zwietrzałe
stoki przedgórza Bogda Shanu silnie kontrastują tu jednak z
bujną zielenią dolin - gdzie tylko pojawia się woda, natychmiast
wkracza wegetacja. Nie inaczej jest i w Dolinie Winorośli,
ciągnącej się przez kilkadziesiąt kilometrów między pustynnymi
stokami na północ od Turpanu. Wzdłuż strumienia na dnie
doliny wiedzie asfaltowa szosa - nie dojeżdżają tu jednak taksówki,
którymi dotrzeć można tylko do budynku kas biletowych.
Dalej trzeba już łapać okazję. Kto chciałby odwiedzić same winnice,
może to zrobić za darmo, jednak wzdłuż szosy rozlokowanych jest też
kilka zabytków, do których wstęp jest płatny (na szczęście tym
razem można kupić jeden bilet uprawniający do wstępu do wszystkich
takich miejsc w Dolinie Winorośli). Jedno z takich miejsc oznaczone
jest na mapach Doliny jako rezydencja Apandi (,
Afanti Zhuangyuan). Na ogrodzonym terenie możemy tu
zobaczyć - wśród zadbanych poletek winorośli - budynek zwieńczony
kopułą z efektowną fontanną w kształcie ogromnego dzbana na
podwórzu. Możemy też wspiąć się na platformę widokową, z której
rozciąga się widok na całą dolinę, uwieczniony przeze mnie na
zdjęciu obok. U
szczytu doliny natrafiamy na niewielki park z alejkami obsadzonymi winoroślą w
taki sposób, aby dojrzałe kiście winogron zwisały ponad głowami
zwiedzających. Park ten również zwany jest Doliną Winorośli.
Można tu poprzechadzać się takimi alejkami, jak na zdjęciu
obok, można też skosztować tutejszego wina w drewnianym budynku
winiarni. Można wreszcie obejrzeć występy ujgurskich tancerzy,
prezentujących tradycyjne tańce regionu... I tu dochodzimy
do sedna sprawy. Otóż wygląda na to, że Chińczycy nie budują tu tych
obiektów w celu zachowania ujgurskich tradycji. Nie są to muzea czy
skanseny, a bardziej parki tematyczne, przedstawiające wyzutą z
autentyczności iście disneyowską wersję dawnej Ujgurii. Autentyczne
są te wszystkie winnice wokół Turpanu, te kiście winogron
wystawione na skraju ulicy w oczekiwaniu na
transport, domy z szuszonej cegły z malowanymi
wrotami, ale nie te rażące sztucznością parki, do
których wpuszcza się turystów za słoną opłatą. Czym prędzej opuściłem więc ogrodzony
teren parku i skierowałem się do zlokalizowanego tuż obok, znacznie
bardziej interesującego i autentycznego targu winogron. Na
ograniczonych blaszanymi kramami uliczkach, zadaszonych jakąś
płachtą dla ochrony przed palącym słońcem, tętnił życiem rodzynkowy
bazar. Sprzedaje się tu rodzynki najprzeróżniejszych kształtów i
rozmiarów, tudzież inne płody rolne gorącej, słonecznej Kotliny Turpańskiej.
Galeria zdjęć (kliknij,
żeby powiększyć)
|
|
|
| Z Turpanu
miałem wyjechać dopiero po południu. Nocny pociąg do Kaszgaru
odjeżdżał ze stacji odległej od miasta o kilkadziesiąt kilometrów.
Stacja była więc w Turpanie tylko z nazwy - Tulufan Zhan ()
mieści się właściwie w wiosce Daheyan, dobre półtorej godziny
jazdy od Turpanu. Na razie jednak nie zaprzątałem sobie tym
głowy - miałem wolne przedpołudnie i postanowiłem pojechać na
obrzeża Turpanu do kompleksu ruin starochińskiego miasta
Jiaohe (,
Jiaohe Gucheng). Miasto powstało jeszcze w głębokiej
starożytności - za czasów dynastii Han dla ochrony
granic Cesarstwa i kwitło aż do najazdu Czyngis-chana w XIII
stuleciu. Do naszych czasów zachowały się tu jedynie ściany
ważniejszych budowli, które poddawane są zresztą coraz większej
erozji wietrznej, przez co przypominają dziś raczej naturalne
formacje skalne niż dzieło rąk ludzkich. Bardziej jednak niż
samo miasto zaciekawiło mnie jego położenie - wysoko na skale,
odgrodzonej od reszty pustynnego lądu głębokim
kanionem porośniętym bujną roślinnością. Było jasne, że na
takiej naturalnej skalnej wyspie Jarchoto - jak
brzmiała dawna, ujgursko-mongolska nazwa Jiaohe - było z
pewnością bardzo bezpieczne. Sam zaś zielony kanion pomiędzy
spaloną słońcem, niegościnną pustynią a
równie gorącymi, z wolna rozpadającymi się w
proch ruinami wyglądał dla mnie chyba jeszcze
bardziej surrealistycznie, niż wcześniej Dolina Winorośli.
Przeszkadzało mi tylko, że miejsce to jest tak słabo opisane
- przy kasach biletowych jest wprawdzie jakieś małe muzeum
z większą ilością informacji, ale potem jedzie się elektrycznym
busikiem trzy kilometry do samych ruin, gdzie opisy są już
bardzo skąpe.
Galeria zdjęć (kliknij,
żeby powiększyć)
|
|
|
|
Na stację kolejową w
Daheyan dotarłem mocno spóźniony - jak się wtedy wydawało, bez szans
już na złapanie pociągu. Początkowo zamierzałem dojechać na miejsce
transportem publicznym. Z Turpanu miał tam kursować autobus
- niestety z miejsca, wskazanego w moim ledwie dwuletnim
przewodniku, po autobusach nie było ani śladu. Dynamika
zmian w chińskich miastach jest jedną z większych przeszkód w
podróżowaniu po tym kraju. Prowizoryczne dworce autobusowe
(najczęściej po prostu place, na których ustawiają się pojazdy)
często zmieniają lokalizację. Zagadnięci na ulicy Chińczycy
wskazywali mi wprawdzie kierunek marszu na właściwy plac -
miałem iść prosto wzdłuż jednej z ulic. Poddałem się po pół godzinie
- prowizoryczny dworzec autobusowy musiał chyba leżeć
daleko na obrzeżach Turpanu. W końcu wziąłem taksówkę - kierowca
tylko pokręcił głową, gdy pokazałem mu bilet z nadrukowaną godziną
odjazdu pociągu. Uważał, że nie ma sensu już jechać, ale uparłem
się. Jedziemy. Najpierw korek na wylotówce z Turpanu, potem
checkpointy na autostradzie (Sinciang aż roi się od takich punktów,
uprzykrzających życie kierowcom), aż w końcu jazda rozkopaną,
wyboistą drogą przez pustynię - sam powoli traciłem nadzieję, że uda
się złapać pociąg. Przy drzwiach dworca byłem dziesięć minut
przed odjazdem pociągu, chociaż przewodniki zalecają, by
przyjść co najmniej godzinę wcześniej. U wejścia stał tłum
podróżnych, usiłujących przedostać się przez
punkt prześwietlania bagażu i sprawdzania biletów.
Procedury zupełnie jak na lotnisku. Na szczęście
przepuszczono mnie poza kolejnością, a dokonujące takiej
"odprawy" chińskie urzędniczki zrobiły wszystko, aby procedurę
jeszcze przyspieszyć. - Kashi, Kashi!!! - wbiegłem na
peron, próbując wykrzykiwać chińską nazwę Kaszgaru, co
jednak nie wychodziło mi zbyt dobrze. Jest, jest mój
pociąg! Który to wagon?! Do pociągu wpadłem dosłownie w
ostatniej chwili przed odjazdem. Uff, udało się. Wyjechałem do Kaszgaru.
Przejdź do dalszej części relacji z podróży do Azji Środkowej ->>>>>>>>>
|