
Azerbejdżan 2011 cz. III
Copyright (c) 2011 by Radosław Botev
<<<<<<-Przejdź do początku relacji z podróży do Azerbejdżanu
Ateszgah - hinduska świątynia ognia
Rozklekotany
miejski autobus numer 84, wiozący nas spod
stacji metra Narimanov w Baku, po około czterdziestu minutach jazdy
zatrzymał się na zalanej upalnym, azerbejdżańskim
słońcem ulicy w miasteczku Suraxanı. O tej porze dnia
nie było tu żywej duszy, jeśli nie liczyć kilku wałęsających się
bezpańskich psów - mieszkańcy najwyraźniej pochowali się gdzieś
przed nieznośnym południowym skwarem. Wszystko jakby zastygło
w rozedrganym od żaru powietrzu i tylko rytmicznie
kiwające się żurawie pompowe na okolicznych polach naftowych
nadawały nieco dynamizmu otaczającej nas scenerii.
Staliśmy wśród monotonnych, białoszarych
murów odgradzających biedne, zaniedbane obejścia od równie zaniedbanej, zakurzonej ulicy.
Z początku nie byliśmy nawet pewni, czy dotarliśmy we właściwe
miejsce. Gdzieś tu - w leżącym na północno-wschodnich
przedmieściach Baku miasteczku Suraxanı - miała znajdować się hinduska
świątynia Ateszgah (Atəşgah). Wkrótce na jednym z murów
dostrzegliśmy drogowskaz i dotarliśmy na miejsce. Budowę
świątyni ukończono prawdopodobnie w XVII wieku w miejscu naturalnie
wydobywającego się spod ziemi łatwopalnego gazu ziemnego. Tutejsze
roponośnie tereny i naturalne płomienie stały się w dawnych wiekach
przyczyną nazwania Azerbejdżanu "krainą ognia", czego echem jest
dziś stylizowany płomień w godle państwowym tego kraju. Świątynia
Ateszgah, wzniesiona przez hinduską społeczność, która
osiedliła się w perskim wówczas Azerbejdżanie jeszcze w okresie
średniowiecza, aż do XIX wieku była miejscem licznych
pielgrzymek z dalekich Indii. Do dziś na murach podobnego do fortecy
kompleksu świątynnego zachowały się liczne inskrypcje w pełnym
zawijasów hinduskim piśmie dewanagari. Ukryte w budynkach kompleksu
ekspozycje ukazują scenki z życia czczących naturalny ogień
hinduskich pielgrzymów - sposób, w jaki umartwiali się w tym
miejscu, leżąc na rozżarzonych węglach lub dźwigając ciężkie
kajdany.
Świątynia przestała spełniać swoją rolę,
kiedy Azerbejdżan zajęli Sowieci - całą tutejszą okolicę zamieniono wówczas
na pola naftowe. Ich eksploatacja stała się zresztą później - w 1969
roku - przyczyną wyczerpania się złóż gazu ziemnego
bezpośrednio pod kompleksem świątyni, skutkiem czego święty ogień
zgasł. Dzisiaj rozpalane dla turystów płomienie zasilane
są z rurociągu poprowadzonego tutaj z Baku.
Przełożone wpoprzek podwórza rdzewiejące rury gazowe psują niestety klimat
tego miejsca, jednak mimo to wizyta w jednym z najdalej na
zachód wysuniętych bastionów cywilizacji indyjskiej była dla nas ciekawa
i pouczająca. To właśnie tu najdobitniej uzmysłowiliśmy sobie,
jak bardzo pogmatwana jest historia Azerbejdżanu - jest to kraj
leżący na rozdrożu, poddawany przez wieki wpływom ze wschodu
i zachodu, stanowiący dziś kulturową granicę między Europą
a Azją. Azerbejdżan złapany jest jakby w potrzask
między dziedzictwem średniowiecznego Orientu, radziecką historią najnowszą oraz
nieśmiało obranym współcześnie kursem na Zachód. Tego dnia do
Baku wróciliśmy późnym popołudniem, chcąc nabrać sił przed czekającą
nas kolejnego dnia wyprawą ku śródgórskim wioskom azerbejdżańskiej prowincji.
Galeria zdjęć (kliknij,
żeby powiększyć)

|

|

|

| Droga na prowincję
Na
ostatnie dwa dni pobytu w Azerbejdżanie zaplanowaliśmy wyjazd
na prowincję. Informacje dotyczące miejsca odjazdu autobusów,
zaczerpnięte z przewodnika Lonely Planet z 2008 roku,
okazały się już nieaktualne: w Baku działa już nowoczesny
międzynarodowy dworzec autobusowy, z którego odjeżdża też większość
krajowych autobusów dalekobieżnych. Minęło jednak trochę czasu,
zanim zorientowaliśmy się, jak tam dotrzeć spod stacji metra 20
Yanvar, skutkiem czego spóźliśmy na bezpośredni autobus z Baku do
Lahıc. Musieliśmy więc jechać z przesiadką w İsmayıllı.
Mikrobus, zwany
tutaj marszrutką, odjechał z bakijskiego dworca punktualnie o 9
rano. Wkrótce mknęliśmy już dobrze utrzymaną, asfaltową szosą -
najpiew przez płaską półpustynię, później przez pagórkowaty teren
pól uprawnych. Gdybyśmy odwiedzili Azerbejdżan o innej porze roku, z
pewnością dostrzeglibyśmy także zebrane z pól zboże ułożone w snopy
- w połączeniu z licznie przebiegającymi tędy liniami wysokiego
napięcia tworzyłoby to typowy obrazek propagandowej rzeczywistości
Związku Radzieckiego: podobne motywy pojawiały się swego czasu w
malarstwie socrealistycznym i w godłach większości republik radzieckich.
Po ponad dwóch godzinach jazdy
marszrutka zatrzymała się przy opustoszałym rondzie na skraju
miasteczka İsmayıllı. W pobliżu stał już drugi autobusik do Lahıc,
okazało się jednak, że odjedzie dopiero o drugiej popołudniu.
Mieliśmy więc jeszcze prawie trzy godziny do odjazdu. Po
lekturze przewodnika postanowiliśmy udać się do restauracji przy
motelu Talıstan. Spytani o drogę miejscowi Azerowie zgodnie
wskazywali nam kierunek marszu gdzieś na wschód od miasteczka. I tak
szliśmy w słońcu z ciężkimi plecakami coraz bardziej oddalając się
od zwartej zabudowy İsmayıllı. W końcu zmęczeni przysiedliśmy na
poboczu w pobliżu strzeżonych rogatek miasteczka przy drodze
wylotowej do Baku. Pilnującemu wjazdu do İsmayıllı milicjantowi
najwyraźniej nie spodobał się nasz pomysł odpoczynku przy samych
rogatkach: spostrzegłszy nas, milicjant wyszedł z budki i kazał nam
odejść. Dowiedzieliśmy się jednak od niego, że kierowano
nas nie do motelu Talıstan, ale do pobliskiej wioski o tej
samej nazwie, a motel znajduje się zupełnie gdzie indziej.
Chcąc nie chcąc musieliśmy wrócić tą samą drogą do miasteczka. Nie
mieliśmy już jednak ochoty dalej włóczyć się z plecakiem i zamiast
motelowej restauracji wybraliśmy pobliski bar. Zeszliśmy po schodach
do pustej o tej porze jadalni w piwnicy podniszczonego budynku
nieopodal ronda, przy którym wysiedliśmy wcześniej z marszrutki.
Nasze pojawienie się wywołało tam niemałe poruszenie: zaraz zajęło
się nami kilku mężczyzn z obsługi (tylko jeden z nich mówił po
rosyjsku); początkowo chciano nas usadzić na uboczu, za parawanem -
skonstatowaliśmy, że do takiego baru zwykle przychodzą tylko
mężczyźni, a widok podróżującego razem młodego małżeństwa był w
takim lokalu dość niecodzienny. Zdecydowaliśmy się jednak usiąść
przy jednym ze stolików przy wejściu, zwłaszcza że w sali nie było
nikogo poza obsługą. Menu nie było bogate - właściwie
mieliśmy do wyboru tylko mielone kotlety i rosół na baraninie.
Zamówiliśmy jedno i drugie, nic z tych rzeczy nie przypadło nam
jednak do gustu: kotlety były niesmaczne, a po zupie się później
pochorowałem. Właściciel proponował nam jeszcze wódkę. - W
Azerbejdżanie kobieta nie może zabronić mężczyźnie, żeby się napił
- zwrócił się do mojej żony, widząc jej zdecydowaną
reakcję na na tę propozycję. - A w Polsce może - brzmiała
riposta i na tym zakończyła się rozmowa o ewentualnym zakupie
miejscowego trunku.
Marszrutka odjechała z ronda na skraju miasteczka z
piętnastominutowym opóźnieniem. Kilkanaście kilometrów na wschód od
İsmayıllı od głównej drogi wiodącej do Baku odbija na północ
mniejsza dróżka. Początkowo jechaliśmy asfaltem, jednak już wkrótce
zaczęła się wyboista droga szutrowa, biegnąca wśród gór na skraju
głębokiej przepaści. Marszrutka raz po raz podskakiwała na
kamienistych wybojach, niekiedy bardzo niebezpiecznie zbliżając się
do krawędzi urwiska. Miejscami droga zwężała się na tyle,
że wiozący nas busik ledwie się na niej mieścił - zdawało
się, że za chwilę zsunie się po stromym zboczu do rwącego potoku pod
nami. Zawsze jednak wprawny azerski kierowca jakimś cudem
przeprowadzał pojazd bezpiecznym torem i mozolnie zdążaliśmy
dalej. Po drodze zabraliśmy jeszcze kilku miejscowych,
zmierzających - tak jak i my - do Lahıc lub jednej z pomniejszych
osad w pobliżu. Osady te składały się przeważnie z ledwie kilku
domostw, wzniesionych z kamienia tam, gdzie tylko żłobiąca ten teren
rzeka pozostawiła trochę miejsca między stromymi ścianami
doliny. Po kilkudziesięciu minutach niewygodnej jazdy po
wyboistej i niebezpiecznej drodze marszrutka zatrzymała się wreszcie
na zadbanym, wyłożonym kamieniami placu w środku sporawego
miasteczka - znak, że byliśmy u celu.
Lahıc
-
Szukacie noclegu? - ledwie wysiedliśmy z marszrutki, zaraz zagadnął
nas po angielsku przedstawiciel miejscowego odziału
azerbejdżańskiego biura podróży Improtex Travel. Szyld
biura wyraźnie widoczny był na jednym z kamiennych budynków przy
placu. Faktycznie zamierzaliśmy zatrzymać się przez dwa dni w
Lahıc. Zawarcie transakcji z przedstawicielem miejscowego biura
oznaczało jednak zwykle konieczność zapłaty prowizji, dlatego
przezornie spytaliśmy o cenę. - Dwadzieścia manatów
za noc - brzmiała odpowiedź. Biorąc pod uwagę ogólnie
wysokie ceny w Azerbejdżanie, nie była to bynajmniej cena
wygórowana, toteż przystaliśmy na nią po namyśle - nie znając miasta ani
języka trudno by było samodzielnie znaleźć tu nocleg w jakimś prywatnym
pensjonacie. Poprowadzono nas wśród kamiennych domostw do
gospodarstwa, w którym Improtex Travel znalazł nam nocleg. Za lekko
przyrdzewiałą, żelazną bramą znajdowało się przytulne podwórko z
trawnikiem i małym ogródkiem. Pokój był zadbany i czysty, podłoga
wyłożona dywanem wykonanym własnoręcznie przez gospodynię, która od
kilkudziesięciu lat trudniła się właśnie wyrobem dywanów. Toaleta
niestety wykonana była w "stylu orientalnym" - to znaczy zamiast
muszli była tam tylko dziura w podłodze. Gospodyni z dumą pokazała
nam, że można spuścić wodę - wodociąg doprowadzono do tutejszych
gospodarstw ledwie dwa, trzy lata wcześniej. Do dyspozycji oddano
nam początkowo jeszcze tylko umywalkę na podwórzu - dopiero gdy
zapytaliśmy w biurze Improtex Travel, okazało się, że w domu
gospodarzy jest jeszcze ciasna, zapyziała niby-łazienka ze starą
wanną. Wodę trzeba było nagrzać w wielkim blaszanym
zbiorniku. Mimo uzgodnień z Improtex Travel zaskoczeniem była
dla nas także cena - okazało się, że owe 20 manatów to cena za jedną
osobę! Tak więc ostatecznie - mimo że mieszkaliśmy w jednym pokoju -
musieliśmy w sumie zapłacić 80 manatów za dwa noclegi. Popytaliśmy
później w miasteczku - ceny wszędzie kształtowały się podobnie,
najwyraźniej wśród miejscowych górali panuje zmowa cenowa.
Załatwiwszy
formalności związane z opłaceniem noclegów, mogliśmy wreszcie ruszyć
na zwiedzanie miasteczka. Lahıc słynie przede wszystkim z wyrobów z
miedzi - miejscowi rzemieślnicy od wieków trudnią się tym
rzemiosłem. W czasach największej świetności osady w XIX wieku
tutejsze miedziane naczynia i ozdoby cieszyły się dużą popularnością
nawet w odległym Bagdadzie. Zgodnie z miejscową tradycją mieszkańcy
Lahıc wywodzą się od rzemieślników z miasta Lahidżan w północnym
Iranie, skąd też miałyby pochodzić ich przekazywane z pokolenia na
pokolenie umiejętności. Ma to też tłumaczyć nazwę miasteczka oraz
fakt, że tutejsza ludność posługuje się jednym z języków irańskich,
odrębnym od urzędowego w Azerbejdżanie języka azerskiego.
Dzisiaj warsztaty miedzi skupiły się przy
głównej ulicy Hüseynov küç - w ciągu dnia wąska kamienna
uliczka rozbrzmiewa odgłosami kucia. Chociaż część warsztatów wciąż
zachowuje swój dawny charakter, większość powoli zmienia się w
butiki dla turystów, w których kupić można mniej lub bardziej
kiczowate ozdoby. Ogólnie główna część miasteczka - chociaż
przyjemna i zadbana - sprawia niestety wrażenie turystycznej
„cepelii”: przy głównej ulicy, którą przezwałem „azerbejdżańskimi
Krupówkami” ciągną się stragany, przy których miejscowi
górale sprzedają zimowe futra i inne wyroby miejscowego
folkloru. Wystarczy jednak odejść nieco dalej labiryntem ciasnych,
kamiennych uliczek, by zasmakować prawdziwego życia azerbejdżańskiej
prowincji: wieczorem pasterze przeganiają tędy stada owiec z
wysokogórskich pastwisk, młodzi chłopcy popędzają osły objuczone
sianem, a przy wzniesionych przed wiekami domostwach wałęsają się
kury, mozolnie wygrzebując z ziemi co smakowitsze ziarna. Wieczorami ponad powoli zapadającym w senny letarg miasteczkiem od wieków rozlegają się melodyjne śpiewy muezzinów...
Galeria zdjęć (kliknij,
żeby powiększyć)

|

|

|

|
Wizyta
w góralskiej osadzie nie byłaby kompletna, gdybyśmy nie udali
się w okoliczne góry. Nie chcieliśmy się jednak forsować i
zdecydowaliśmy się tylko na mały spacerek w pobliżu osady. Lahıc
leży w dolinie na skraju szerokiego, usłanego kamieniami koryta
rzeki roztokowej Girdiman. Na wiosnę, gdy topi się zalegający wysoko
w górach śnieg, rzeka wzbiera potężnie i zdolna jest przenosić
całkiem spore kamienie. My odwiedziliśmy Lahıc jednak w samym środku
zakaukaskiego lata, kiedy stoki gór pokrywają się tu zielenią
pastwisk i lasów. Girdiman płynie wtedy tylko małą strużką, z trudem
torując sobie drogę w kamienistym korycie. Ponad korytem przerzucono betonowy
most, za którym nie ma już praktycznie nic - tylko śródgórskie hale.
Most ten - zwany przez turystów „Mostem Donikąd” - doprowadził nas
jednak do miejsca, z którego roztacza się szeroka panorama Lahıc,
widoczna na zdjęciu obok. Rozglądając się stąd po majestatycznych
szczytach wschodnich krańców Wielkiego Kaukazu zrozumiałem, dlaczego
w tej izolowanej osadzie mogła przez wieki zachować się unikatowa
kultura i język mieszkańców. Wszak nie tylko wodociąg jest tu
nową zdobyczą cywilizacji - nawet szutrową drogę, którą tu
przybyliśmy z İsmayıllı, wytyczono dopiero w latach sześćdziesiątych
XX wieku! Wcześniej do tej odciętej od świata, śródgórskiej wioski można się
było dostać wyłącznie
dzięki żmudnej przeprawie przez góry Kaukazu. Nic więc
dziwnego, że tutejsza ludność zdołała przez wieki
opierać się wpływom pozostałej części regionu.
Galeria zdjęć (kliknij,
żeby powiększyć)

|

|

|

|
Powrót do domu
W dniu wyjazdu okazało się, że
niestety nie ma już miejsc w bezpośredniej marszrutce do Baku i
znowu zmuszeni byliśmy jechać z przesiadką w niedalekim İsmayıllı.
Tym razem jednak ku naszemu zdziwieniu kierowca nie zatrzymał się
przy rondzie na wschodnim krańcu miasteczka i wywiózł nas kilka
przecznic dalej - na zatłoczony główny postój marszrutek, na
którym panował nieopisany chaos i trudno było się zorientować,
który autobus miałby nas niby zawieźć do stolicy. W końcu
zdecydowaliśmy się wrócić pieszo do ronda. Tutaj - chociaż miejscowi
twierdzili, że przejeżdżające tędy marszrutki zwykle są pełne i
nie zabierają pasażerów - udało nam się po kilku próbach
zatrzymać mikrobusik do Baku. W stolicy zatrzymaliśmy się
tym razem w Hotelu Altstadt na starym mieście - był to
jedyny nocleg, jaki załatwiliśmy sobie przed wyjazdem za
pośrednictwem agencji turystycznej Baku Travel Services, która
wystawiła nam także poparcie wizowe. Zlokalizowany na starym mieście
hotel miał zadbane, klimatyzowane pokoje z łazienką, co było dla nas
niemal luksusem po tygodniu pobytu w Azerbejdżanie. Za takie
przyjemności niemało musieliśmy jednak zapłacić - nocleg kosztował
nas całe 70 dolarów amerykańskich, a było to - poza schroniskiem
Caspian Hostel - bodaj najtańsze miejsce noclegowe w
Baku. Pozostawała jeszcze kwestia dojazdu na lotnisku następnego
ranka. Próbowaliśmy zamówić taksówkę w recepcji, jednak nie udało
nam się uzyskać ceny niższej niż 25 manatów. Dlatego następnego
ranka jeszcze przed świtem wyszliśmy na ulicę z mocnym
postanowieniem zatrzymania taksówki i dojazdu na lotnisko za
najwyżej 20 manatów. W pierwszej chwili taksiarz chciał od nas
trzydzieści, jednak już po chwili zgodził się na naszą cenę i tak
oto szczęśliwie dojechaliśmy na międzynarodowy port lotniczy w
Baku. Samolot linii Air Baltic odleciał do Rygi kilkanaście minut po siódmej rano, pozwalając nam
po raz ostatni spojrzeć z powietrza na azerbejdżańską stolicę, tonącą już w porannych promieniach słońca.
Koniec
|