Antalya 2006 - zaćmienie słońca (relacja z podróży do Turcji)
Copyright
(c)
2006, 2007 by Radosław Botev
Część I Tranzytem przez Bułgarię
Do Turcji jechałem pociągiem z
Bukaresztu przez Bułgarię.
Cel był jasny - chciałem zobaczyć całkowite zaćmienie słońca
29 marca 2006 roku. Wizę załatwiłem już wcześniej w Ambasadzie Republiki
Turcji w Warszawie. Nie wymagano żadnych dodatkowych dokumentów
oprócz wniosku wizowego ze zdjęciem i opłaty 158 złotych
za dziesięciodniowe prawo pobytu w Turcji. Wiza ważna jest zwykle
przez miesiąc od momentu wystawienia (tzn. ów maksymalnie dziesięciodnowy pobyt musi
się zmieścić w okresie jednego
miesiąca od uzyskania wizy), jednak ponieważ zgłosiłem się
nieco wcześniej, pani w ambasadzie po rozmowie z
konsulem stwierdziła, że można wydać i dłuższą wizę - ważną 2
miesiące (niestety pobyt i tak nie mógł przekroczyć 10 dni). Wizę można
wprawdzie podobno dostać na granicy - dużo taniej i na całe 30
dni pobytu - ponieważ jednak wiedziałem, że granicę będę przekraczał
w środku nocy, a w Turcji spędzę jedynie tydzień,
zdecydowałem się załatwić wszystko jeszcze przed
wyjazdem. Bosphor Express - czyli lokomotywa i dwa zdezelowane wagony - wyjechał z
bukaresztańskiej stacji Gara de Nord około w pół do drugiej po
południu. Usadowiłem się w przedziale zajmowanym przez
kilku Bułgarów, którzy jednak gdzieś się potem przesiedli. Początek
podróży z Bukaresztu do Stambułu spędzałem więc samotnie. Do
granicy z Bułgarią dojechałem wczesnym wieczorem. Odprawa
paszportowa po stronie rumuńskiej w Giurgiu odbyła się sprawnie
i bez większych zakłóceń - przyszło dwóch celników, podali
dane z paszportu przez krótkofalówkę do centrali i
po chwili już przekraczałem Dunaj mostem kolejowym w
kierunku Ruse w Bułgarii. - Kyde? - zapytał
bułgarski celnik. - Do Turcji - odpowiedziałem. -
Zaszto? -
Turystyka
- rzuciłem, chcąc uniknąć półgodzinnych wyjaśnień, że jadę zobaczyć
zaćmienie.
Celnik sprawdził, że
miałem turecką wizę turystyczną.
I tak nie miałby podstaw, żeby odmówić mi wjazdu, ale w tym
momencie ucieszyłem się, że załatwiłem wszystko wcześniej.
Przynajmniej z tego nie musiałem się tłumaczyć nadgorliwemu
urzędasowi. - Goworisz li byłgarski? Oho, zaczynało się. Zauważył moje bułgarskie
nazwisko i
teraz koniecznie będzie chciał znać mój życiorys i drzewo
genealogiczne. Ilekroć przyjeżdżam do Bułgarii, zawsze
mam jakieś problemy. - Nie - odpowiedziałem szczerze. -
Radosław Botev? - celnik przeczytał moje nazwisko i
spojrzał na mnie wzrokiem domagającym się dalszych wyjaśnień. -
Towa e polski pasport. Az ne sym Byłgarin - wysiliłem swoją
nikłą znajomość bułgarszczyzny. - Imasz li byłgarski
pasport? - celnik nie dawał za wygraną. - Ne.
Samo edin polski pasport. Pytanie było o tyle zasadne, że
mając podwójne obywatelstwo, pewnie musiałbym wjeżdżać do Bułgarii
na paszport bułgarski, żeby nie stwarzać problemu w razie
przekroczenia dopuszczalnego czasu pobytu dla obywateli
polskich. No ale ja mam tylko jeden paszport i jedno
obywatelstwo. - I ti ne znaesz byłgarski? -
zakpił celnik. - Małko -
złagodziłem swoje wcześniejsze stanowisko, chociaż w
rzeczywistości bułgarskiego znam tyle co nic: ot, parę słów,
jakich nauczyłem się w czasie moich podróży. -
Goworisz, razbirasz, znaczi se znaesz
- ocenił celnik i energicznym ruchem wbił pieczątkę w mój
paszport. Poszedł sprawdzać paszporty w innych
przedziałach, ale ja usłyszałem jeszcze jego krótką wymianę zdań z
innym celnikiem przez krótkofalówkę: - A ten Botev to dlaczego ma
polski paszport? - pytał urzędnik w centrali,
któremu celnik przeczytał wcześniej moje dane. -
Nie wiem, pewnie jest Polakiem - rzucił od niechcenia celnik w
pociągu. Dalsza podróż tranzytem przez Bułgarię przebiegała bez
zawirowań. W Wielkim Tyrnowie do mojego przedziału dosiadł się
wprawdzie jeden pasażer - młody Bułgar tureckiego pochodzenia -
jednak z braku możliwości porozumiewania się (znał tylko turecki i
bułgarski), nie spędziliśmy wiele czasu na rozmowie. Zresztą
był środek nocy i nie bardzo miałem ochotę na
pogaduszki. Około
czwartej nad ranem dojechaliśmy do punktu kontroli granicznej w
Swilengradzie. Tutaj obyło się na szczęście bez zbytecznych
wyjaśnień - Bułgarzy tylko podbili mi paszport i
nie zadawali niewygodnych pytań. Za to po stronie tureckiej
niespodzianka - trzeba wysiąść z pociągu. Kontrola paszportowa
w Kapikule odbywa się bowiem przy specjalnych okienkach na stacji
kolejowej. Jest to zapewne o tyle uzasadnione, że można tu sobie
załatwić wizę, której wystawienie (i pobranie stosownej opłaty) w
pociągu byłoby dla służb granicznych niewygodne. Ponieważ jednak
miałem już wizę, poszedłem bezpośrednio do okienka kontroli
paszportowej, dostałem stempelek i mogłem spokojnie wrócić do
przedziału. Po około godzinie, kiedy wszyscy załatwili już
formalności graniczne, po pociągu chodził jeszcze celnik i
sprawdzał, czy wszyscy na pewno mają wystemplowane paszporty i czy
aby czegoś nie przemycają. Po tej kontroli Turcja stała już
otworem. Patrząc na mapę, odnosiłem wrażenie, że podróż do
Stambułu przez europejską część Turcji to już najkrótszy i
najprzyjemniejszy odcinek trasy. Tymczasem nie wiadomo czemu, pociąg
wlecze się na tym odcinku przez dobre kilka godzin. Było więc już
koło dziesiątej czy jedenastej, kiedy wreszcie
wysiadłem na peron. Stambuł zasługuje jednak na osobną
stronę w moim portalu.
Przejdź do relacji z pobytu w Stambule
->>>>>
Część II Antalya
Komunikacja autobusowa w Turcji jest bardzo
dobrze rozwinięta. Działa tu wiele firm przewozowych i jest w czym
wybierać. Ja dokonałem wyboru już wcześniej, jeszcze przed wyjazdem
z Polski - kupiłem bilet na trasie Stambuł - Antalya przez
Internet od firmy Varan. W
normalnych okolicznościach nie dokonywałbym takiej rezerwacji
zawczasu, ale ponieważ spieszyłem się na konkretny dzień
- na zaćmienie słońca, musiałem być pewien, że zdążę na
czas. Moje obawy o znalezienie miejsca w autobusie okazały się
bezzasadne - kiedy tylko zjawiłem się na dworcu autobusowym Otogar w
Stambule, zaczepiło mnie może trzech kolesi z różnych firm
przewozowych, starających się zwabić pasażerów do Antalyi właśnie do
swojego biura. Miałem już bilet, więc odnalazłem tylko biuro firmy
Varan i niedługo potem siedziałem już w autobusie do Antalyi. A
właściwie tak mi się tylko początkowo zdawało, bo był to autobus,
który dowiózł mnie jedynie do postoju w innej części miasta
(już po azjatyckiej stronie Bosforu). Nie stanowiło to jednak
żadnego problemu - ten właściwy autobus był nowoczesny i komfortowy
i - co ważniejsze - odjechał niedługo potem, kiedy do niego
wsiadłem. Nie musiałem więc długo czekać. Podróż odbywałem w nocy, więc nie
zobaczyłem wiele tureckich krajobrazów. Pamiętam tylko, że kiedy
wysiadałem z autobusu podczas postoju gdzieś na trasie, na dworze
panował przenikliwy chłód. Wnoszę z tego, że jechaliśmy gdzieś na
dużych wysokościach. W każdym razie o świcie moim oczom ukazały się
malownicze szczyty Taurusu - znak, że byłem już blisko południowych
wybrzeży Azji Mniejszej. Górskie zbocza w tej części świata niemal
zupełnie pozbawione są roślinności - wszędzie wokół widziałem więc
tylko beżowe skały. Jedynie od czasu do czasu gdzieś z dołu
wyzierała zieleń żyznych dolin. Do Antalyi dotarłem rankiem 28 marca
2006 roku - w przeddzień zaćmienia. Nocleg miałem wprawdzie zarezerwowany
na trzy doby w miejscowości Çıralı, jakieś 90 kilometrów
dalej, ale ponieważ kończyły mi się pieniądze, jeszcze ze Stambułu
zadzwoniłem do jednego z pensjonatów w Antalyi, żeby załatwić
nocleg w mieście i zaoszczędzić na dalszej podróży. Teraz musiałem
więc tylko dotrzeć do centrum miasta. Tylko którędy tam się idzie?
Taksówki nie wezmę - mijałoby się to z celem, skoro chciałem zaoszczędzić
pieniądze. A plan miasta, który miałem ze sobą, nie obejmował
położonego daleko poza centrum dworca autobusowego. Po namyśle
ustaliłem kierunek południowy za pomocą słońca i zegarka (metodą
znaną jeszcze ze szkoły podstawowej) i skierowałem się dzięki temu
w stronę wybrzeża. Kiedy tam dotrę - kalkulowałem -
znalezienie drogi do centrum nie będzie już problemem: na pewno
zauważę, z której strony kończy się miasto, a z której widoczna jest
gęsta zabudowa. Na szczęście kierując się cały czas na południe,
znalazłem się w końcu niemal dokładnie w historycznym centrum
Antalyi. Od razu rozpoznałem słynny minaret Yivli -
wizytówkę miasta. Minaret wznieśli Turcy Seldżuccy w I połowie XIII
wieku przy zamienionej na meczet bizantyjskiej bazylice.
Budynek zniszczono jednak już w XIV wieku, po czym wzniesiono w tym
miejscu nowy meczet. Obecnie mieści się tu muzeum
etnograficzne. W bezpośrednim sąsiedztwie minaretu znajduje się
inny meczet - Tekeli Mehmet Paşa. Dokładna data jego
powstania nie jest znana, jednak prawdopodobnie wzniesiono go na
przełomie XVI i XVII wieku.
Tuż za meczetem znajduje się Kaleiçi - właściwa historyczna dzielnica
Antalyi: labirynt wąskich, krętych uliczek wśród starych kiemienic
zbudowanych na skalistym cyplu nad Morzem Śródziemnym. Jest tu też
kilka historycznych budynków, takich jak „ścięty minaret”
- minaret Kesik - pozostałość dawnego bizantyjskiego kościoła,
zamienionego na meczet po przejęciu władzy nad miastem przez
Seldżuków. Dzielnica Kaleiçi
najeżona jest obecnie pensjonatami i miejscami noclegowymi. I
właśnie tu odnalazłem pensjonat, którego szukałem. Niestety
właściciel zażądał ode mnie równowartości 20 euro za noc. Mój wątły
budżet nie zniósłby takiego wydatku, poza tym mijało się to z celem
- taniej było już udać się jednak do Çıralı, na co się ostatecznie
zdecydowałem. Rzuciłem jeszcze tylko okiem na mury miejskie,
górujące ponad portem w Antalyi. Wznosi się tu także okrągła wieża
Hıdırlık,
wzniesiona w II wieku n. e. prawdopodobnie jako latarnia
morska.
Z portu
wróciłem na dworzec autobusowy w Antalyi i pojechałem
w kierunku Çıralı.
Przejdź do dalszej części relacji
--->>>>>>
|