![Forum Viatoris](../forum.png)
Senegal 2007
Epilog
Copyright (c) 2009 by Radosław Botev
<<<<<<----- Wróć do
początku relacji z podróży do Afryki
Z powrotem do Senegalu
Opuściwszy przytulną Gambię przez przejście
graniczne w Farafenni, znalazłem się przed
senegalskim posterunkiem w Keur Ayib - maleńkiej wiosce
zwykle niezaznaczanej nawet na mapach. W typowym dla tego regionu
drewnianym baraku panowało jakieś poruszenie, a strażnik był czymś
na tyle zajęty, że tylko wskazał mi księgę, do której miałem wpisać
swoje dane, a potem bez zbytnich ceregieli wbił pieczątkę w mój
paszport. Tak oto już po chwili siedziałem z powrotem w taksówce
zbiorowej i mknąłem szosą w stronę zakurzonego Kaolacku.
Nie czułem się dobrze. Coraz bardziej dokuczało mi powodowane
Lariamem poczucie rozdrażnienia i dezorientacji,
połączone z nawracającymi co pewien czas zawrotami
głowy. Dlatego cieszyłem się już na myśl o powrocie do domu
mimo natłoku wspaniałych wrażeń, jakie przyniosła moja pierwsza
poważna wyprawa, odkąd pięć tygodni wcześniej dotarłem do Tangieru i
postawiłem stopę na Czarnym Lądzie. W Kaolacku wysiadłem na
znajomym placu postojowym dla taksówek zbiorowych - gwarnym
Gare Nioru Sud. Tym razem zamierzałem jednak
przenocować w innym miejscu niż poprzednio - tam, gdzie według
informacji w LonelyPlanet znaleźć można było najtańszy nocleg w mieście. - Mission Catholique - rzuciłem podstarzałemu
Murzynowi za kierownicą zdezelowanej żółtej taksówki. - C'est ou? - zdziwił się taksiarz. Tak oto musiałem z mapką w ręku prowadzić
taksówkarza zatłoczonymi ulicami gwarnego miasta. Na domiar złego
taksówka stale się psuła i kierowca co kilkaset
metrów otwierał maskę i dłubał w silniku. Minęło dobre 40
minut, zanim wśród wszędobylskiego pyłu afrykańskiej ulicy wysiadłem
przed mocno podniszczonym gmachem misji katolickiej na zachodnich
przedmieściach Kaolacku. Nocleg nie był wcale tak tani, jaki
liczyłem - zapłaciłem tylko trochę mniej niż poprzednio w
Auberge de Carrefour. Miałem tu natomiast
pokój o podobnym standardzie - małe łóżko w obskurnym, ciemnym
pokoju z łazienką. Była
to jedna z najmniej przyjemnych nocy w czasie mojej wyprawy. Po raz
pierwszy Lariam tak silnie dawał mi się we znaki - męczyło mnie
nawracające raz po raz uczucie gorąca, tak że zacząłem się nawet
zastanawiać, czy przypadkiem nie złapałem malarii, kiedy w Gambii
cięły mnie komary.
Zdecydowałem, że po powrocie do Polski zgłoszę się do lekarza
na odpowiednie badania. Dakar - europejskie miasto na Czarnym Lądzie
Trasa ostatniego odcinka mojej podróży po
Afryce wiodła wzdłuż cienkiego, wysuniętego w morze cypla, długiego
na kilkanaście kilometrów - to Półwysep Zielonego Przylądka, na
którego zachodnim krańcu leży senegalska stolica Dakar.
Prowadzi tędy dobrze utrzymana, lecz niestety niemiłosiernie
zatłoczona trasa. Pokonanie krótkiego odcinka z Thies do
Dakaru zajęło praktycznie tyle samo czasu, co dojazd do Thies z
Kaolacku. Kiedy wreszcie z ulgą wysiadłem na dakarskich
przedmieściach, było już późne popołudnie. Teraz tylko wziąłem jedną
z czekających już na poboczu taksówek miejskich i pojechałem w
stronę widocznych już w oddali wieżowców Dakaru. Kazałem zawieść
się do Hotel l'Auberge Rouge przy Rou Moussé Diop w samym centrum miasta -
to jedno z tańszych miejsc noclegowych w Dakarze. Otrzymałem typowy
na senegalskie warunki obskurny pokoik z łazienką. O Dakarze
słyszałem różne niepochlebne rzeczy - jak to w dużym, afrykańskim
mieście miałoby tu być niebezpiecznie, więc trochę obawiałem się
wieczornych spacerów. Dlatego też postanowiłem nie włóczyć się po
mieście po zmroku, a zwiedzanie miasta pozostawić sobie na kolejny
dzień. Następnego dnia musiałem jednak przede wszystkim zająć się
przebukowaniem biletu na powrót do Europy. Planowy lot Iberii do
Berlina przez Madryt miał odbyć się dopiero za kilka dni, a ja
trochę niepokoiłem się wspomnianym złym samopoczuciem poprzedniej
nocy. Nie miałem gorączki i czułem się już lepiej, wyjąwszy męczące
mnie co jakiś czas zawroty głowy, jednak z malarią nie ma żartów.
Zresztą rezygnacja z dosłownie kilku ostatnich dni pobytu nie mogła
już popsuć całokształtu udanej afrykańskiej wyprawy. Dlatego w
pierwszej kolejności udałem się na Place de l'Indépendance, gdzie skupiła się większość biur linii
lotniczych, obsługujących dakarskie lotnisko. Tam też dokonałem
zmiany rezerwacji. Dopiero teraz mogłem dokładniej rozejrzeć się po
mieście. Pod względem cywilizacyjnym Dakar
zasadniczo nie odbiega od europejskich miast - wszędzie nowoczesne
witryny sklepów, szyldy banków i hoteli, pełno też samochodów
tłoczących się na ulicach. Mimo wszystko panuje tu jednak również
atmosfera afrykańskiego miasta - czy to za sprawą dominującej bieli
budynków, która w jakiś niewytłumaczalny sposób pojawiała się
wcześniej w moich wyobrażeniach o afrykańskich metropoliach, czy też
dzięki licznym murzyńskim handlarzom oferującym swoje towary na skraju co ruchliwszych ulic. Wbrew moim obawom po lekturze przewodnika
LonelyPlanet, ostrzegającego przed napadami
rabunkowymi, czułem się tu bezpiecznie - wystarczyła tylko
zwykła ostrożność, jak w każdym obcym miejscu. Nieco na południe od Place de l'Indépendance godny obejrzenia jest tu Pałac Prezydencki (Palais Présidentiel) przy Avenue Leopold Senghor. Nie jest udostępniany zwiedzającym, jednak przez
zamkniętą bramę widać fasadę białego, kolonialnego pałacu z początku
XX stulecia. Przed bramą stoi strażnik w tradycyjnym
umundurowaniu. Spod Pałacu Prezydenckiego udałem się wzdłuż Boulevard de la République w kierunku wybrzeża Oceanu Atlantyckiego. Po drodze
minąłem jeszcze okazały budynek chrześcijańskiej katedry z
wielką pozłacaną kopułą. Po kolejnych kilkunastu minutach
dotarłem wreszcie nad ocean. Wzdłuż wybrzeża wiedzie tędy Route de la Corniche-Ouest, łącząca dwie dzielnice willowe, w których
skupiła się większość ambasad. Samo wybrzeże nie jest w tym
miejscu zbyt ciekawe - od piaszczystej Plage de Fann oddzielał mnie jeszcze wysoki klif, a i zabudowa
miasta jest tu dość chaotyczna. Do tego trasa
Corniche-Ouest najwyraźniej była akurat
w renowacji. Zaletą tej dzielnicy jest jednak widok na
Îles de la Madeleine - grupę małych, przybrzeżnych
wysepek. Są one ostoją wielu gatunków ptaków i objęte są
ochroną w ramach rezerwatu przyrody, zgłoszonego przez władze
Senegalu jako propozycję wpisu na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Z pobliskiej przystani przy
przylądku Pointe de Fann podobno kursują tam łodzie,
czego jednak nie sprawdzałem. Wyspy te, jak również główna atrakcja
Dakaru - położona bardziej na południe Île de Gorée, będą
musiały poczekać na moją kolejną wizytę w Dakarze. Teraz
spacerowałem tylko po mieście. Z ciekawości usiłowałem dotrzeć do Ambasady Rzeczypospolitej
Polskiej, która podobno mieści się gdzieś
w dzielnicy willowej na północnym krańcu Route de la Corniche-Ouest. Nie miałem jednak przy sobie dokładnego adresu, więc ostatecznie nie udało mi się tam trafić. Bez trudu znalazłem
natomiast Ambasadę Republiki Mali - mieści się ona w dużym żółtawym
budynku, którego nie sposób przeoczyć, jadąc tą trasą. Idę o zakład, że miejsce to zna każdy taksówkarz w Dakarze, co jest szczególnie
cenną informacją, biorąc pod uwagę, że Senegal służy często za bramę wjazdową do Afryki Zachodniej dla turystów udających się właśnie do
Mali. Dla mnie były to tym razem jednak tylko ciekawostki warte
zapamiętania na przyszłość. W drodze powrotnej przypadkiem
trafiłem jeszcze na kampus przy Université Cheikh Anta Diop. Obserwując tutejszych studentów po raz kolejny
przekonałem się, jak bardzo zeuropeizowany jest Dakar: nic w ich
zachowaniu, ani nawet ubiorze nie świadczyło o ich
afrykańskości - ot, zwykła czarnoskóra francuska młodzież,
wracająca do domu po zajęciach. Również gmach uniwersytetu z
zewnątrz nie różni się niczym od placówek edukacyjnych w
Europie.
Yoff
Ostatniego dnia pobytu w Afryce postanowiłem
uciec od wielkomiejskiego gwaru w Dakarze i pojechałem taksówką do
małej rybackiej miejscowości Yoff na północnych przedmieściach
senegalskiej stolicy. Miałem stąd tylko kilkaset metrów na lotnisko,
skąd późnym wieczorem odlatywał mój samolot. Na razie jednak
rozejrzałem się po Yoff. Tutejsza zabudowa składa się z wzniesionych
na prędce, wyglądających niemal prowizorycznie kilkukondygnacyjnych
budynków mieszkalnych. Interesująca jest za to szeroka, piaszczysta
plaża. Można tu zobaczyć kolorowe łodzie rybackie, podobne do tych,
które widziałem wcześniej w Nawakszucie w Mauretanii -
więcej ich zapewne miało dopiero przypłynąć wieczorem, kiedy rybacy
wrócą z połowu. U zachodniego krańca plaży
dostrzegłem skalistą wysepkę Île de Yoff, z tej
perspektywy niemal zlewającą się ze stałym lądem. Gdybym
poszedł dalej na zachód, po kilku kilometrach dotarłbym do
Przylądka Zielonego - zachodniego krańca Czarnego Lądu. Dalej
leży już tylko wyspiarskie państewko Republika Zielonego Przylądka,
gdzie tym razem nie było mi dane dotrzeć. Teraz siedziałem tylko na
senegalskiej plaży i po raz ostatni podczas mojej wyprawy do Afryki
spoglądałem na wzburzone tego dnia fale Atlantyku. Rozmyślałem o
portugalskich żeglarzach, którzy z górą pięć stuleci wcześniej jako
pierwsi Europejczycy oglądali tutejsze wybrzeża. Zastanawiałem się,
jakie uczucia musiał u nich budzić niezbadany afrykański
kontynent - zapewne napełniał ich serca lękiem, jak wszystko, co
nieznane, ale musiał też, tak jak u mnie, budzić fascynację i wabić
egzotyką. Portugalczycy nie poprzestali przecież na odkryciu
brzegów dzisiejszego Senegalu - dotarli dalej, hen do Gwinei-Bissau
i Sierra Leone, a i od ich
odkrycia nie minęło sporo czasu, nim Vasco da Gama otworzył dla Europy morski szlak do Indii. Na międzynarodowe lotnisko w Dakarze
dotarłem z Yoff na piechotę. Miałem jeszcze kilka godzin do odlotu,
oddałem więc mój wysłużony plecak do przechowalni bagażu i udałem
się do kawiarni na piętrze. Powoli zapadał wieczór i w oddali -
jakby na pożegnanie - miarowo pulsowało już światło latarni
morskiej Phare des Mamelles. Na płycie jednego z
większych lotnisk Afryki leniwie kołowały maszyny o
egzotycznych oznaczeniach. Niektóre z tutejszych linii lotniczych
miały zapewne zakaz wstępu do Europy ze względu
na nieodpowiedni stan techniczny samolotów. W końcu nadszedł czas odlotu. W ciasnej sali
odpraw bezładnie tłoczyło się dobre kilkaset osób - w pierwszej
chwili w hałaśliwym, niezorganizowanym ścisku trudno
było dopatrzeć się jakichkolwiek śladów kolejki
do stanowiska odprawy bagażowej. W końcu jednak wśród gwarnego
tłumu Murzynów przedarłem się do kontroli biletowej. Potem czekało
mnie jeszcze godzinne oczekiwanie w kolejce do kontroli paszportów.
Od odlatujących wymaga się tu wypełnienia stosownego świstka i
wręczenia go strażnikowi. Pogranicznik w pierwszej chwili
znowu nie mógł znaleźć wizy w moim paszporcie, wydanej przez
francuski konsulat, po chwili jednak otrzymałem ostatnią już
pieczątkę w czasie mojej afrykańskiej wyprawy. Wkrótce siedziałem
już wygodnie na pokładzie samolotu. W domu okazało się, że jednak nie
miałem malarii, a całe złe samopoczucie w ciągu ostatnich dni
należało zrzucić na karb Lariamu. Żałowałem wtedy, że
przebukowałem bilet i nie zobaczyłem więcej, ale przecież wyprawa
pomyślana była tylko jako wstęp do Afryki, miała dać tylko przedsmak
przygód, jakie jeszcze czekają mnie w przyszłości. Wkrótce - z
większym już doświadczeniem - znów wyruszę na pyliste afrykańskie
szlaki.
Koniec
|