Senegal 2007
cz. II
Copyright (c) 2007, 2008 by Radosław Botev
<<<<<<----- Wróć do
początku relacji z podróży do Afryki
Langue de Barbarie
Drugiego dnia pobytu w Saint Louis wybrałem się
do Parku Narodowego Langue de Barbarie. Zachodni kraniec
miasta leży na wąskim, długim cyplu, odgradzającym rozległe
estuarium Senegalu od Oceanu Atlantyckiego. Skupia się tu dzielnica
rybacka, a po obu stonach mierzei cumują pirogi. Cypel Langue de
Barbarie ma najwyżej kilkadziesiąt metrów szerokości, ciągnie się
jednak kilometrami daleko na południe. I właśnie w tę stronę
ruszyłem wzdłuż atlantyckiej plaży. Gdybym skręcił na północ,
doszedłbym wkrótce do mauretańskiej granicy - podobno działa tam
nawet przejście graniczne, na którym podróżni nie spotykają się z
taką zachłannością urzędników imigracyjnych jak w Rosso, jednak
trudno tam o transport. Atlantyckie wybrzeże
Langue de Barbarie imponuje swoją malowniczością i
spokojem. W miarę, jak oddalałem się od Saint Louis, plaża
stawała się coraz bardziej dzika, a na piasku widywałem jedynie
wylegujące się kraby. Morze wyrzuca tu też na brzeg muszle
rozmaitych kształtów i rozmiarów - niektóre zebrałem sobie na
pamiątkę. Prawdziwym symbolem Langue de Barbarie, tak jak każdego
parku narodowego w północnym Senegalu, są jednak ptaki. Przekonałem
się o tym, kiedy - po dwóch godzinach marszu - przeszedłem na
zachodnią stronę cypla. W przybrzeżnych wodach dostrzegłem tu
pelikany, kormorany i inne gatunki, których nie potrafiłem
zidentyfikować. Niestety ptaki te są na tyle płochliwe, że nie udało
mi się podejść dość blisko, żeby zrobić zdjęcie. Dominuje tu
karłowata rośliność piaszczystych wydm, gdzieniegdzie tylko
pojawiają się pojedyncze drzewa. Z jakiegoś względu opis ten
nie dotyczy jednak głównego pasa zieleni, ciągnącego się wzdłuż
całej długości cypla - tutaj rosną gęste, ale dość niskie
krzewy, w których skupiły się małe hoteliki i pensjonaty dla
zamożniejszych turystów z Zachodu. Początkowo planowałem dojść do samego krańca półwyspu, tam,
gdzie rzeka Senegal wpada do oceanu, jednak kiedy po dwóch godzinach
marszu miałem przed sobą pas trudnych do przebycia wydm,
zdecydowałem się zawrócić. W drodze powrotnej, już na
samych przedmieściach Saint Louis natknąłem się jeszcze na
rybaków wynoszących ze swojej pirogi kosze pełne ryb.
Ładowali połów do jednej z małych ciężarówek,
czekających na przystani. Lubię obserwować miejscowych
przy ich codziennych obowiązkach. Robiąc im zdjęcia utrwalam część
ich życia, a przez to w jakiś sposób i charakter
odwiedzanych miejsc. Często staram się przy tym nie
podchodzić zbyt blisko, aby pozostać tylko biernym obserwatorem, nie
zakłócającym toczącego się wokół mnie afrykańskiego życia.
Thies
Droga z
Saint Louis do Thies - miasteczka położonego na wysokości Dakaru
- minęła mi niemal niepostrzeżenie. Rano wsiadłem do jednej z
taksówek zbiorowych na tym samym placu na południowym krańcu miasta,
na który przyjechałem dwa dni wcześniej. Po jakichś trzech godzinach
byłem na miejscu. Zatrzymałem się w Hotel Bar-Rex blisko
ronda na północnych rogatkach Thies, gdzie za klimatyzowany pokój
zapłaciłem kilkanaście tysięcy franków CFA. W Senegalu nie jest
niestety najtaniej, ale też jest to jeden z najbardziej
zeuropeizowanych krajów Afryki Zachodniej, a hotel miał przyzwoity
standard. W samym mieście w
zasadzie ma nic do oglądania - ot, zwykłe prowincjonalne miasteczko,
jakie można by spotkać i w Europie. Pobyt
tutaj traktowałem jedynie jako wygodny przystanek w
dalszej podróży, dzięki któremu mogłem zostawić sobie wizytę
w Dakarze na sam koniec wyprawy. Zdecydowanie nie ma tu
zgiełku, ani też tylu zagrożeń, nieuniknienie związanych z
wielkimi afrykańskimi aglomeracjami, takimi jak Dakar. Spacerując
ulicami Thies czułem się całkowicie
bezpiecznie. Wjeżdżając do Thies,
widziałem zielone zagajniki palmowe, które wyglądały na tyle
interesująco, że po krótkim spacerze po mieście postanowiłem udać
się w tamtą stronę. Rzeczywiście - kiedy odszedłem kilkaset
metrów za miasto i skręciłem z szosy na pola, znalazłem
się jakby w zupełnie nowym, nieznanym mi dotąd świecie - w
świecie, w którym zamiast wszędobyliskich u nas sosen i brzóz rosną
palmy i baobaby, a zamiast wróbli i gołębi fruwają dziwne ptaki
o jaskrawym, zielono-błękitnym upierzeniu. Kiedy pomyślałem sobie
jeszcze, że w Polsce trwa właśnie zimowa plucha i nikt nie rusza się
z mieszkania bez ciepłego płaszcza, mój spacer między palmowymi
drzewami na zalanej afrykańskim słońcem sawannie był przeżyciem
niemal surrealistycznym. Tutejsze gaje palmowe są inne niż w krajach
Maghrebu. Nie rosną tu daktylowce, tylko inne palmy o krótszych i
bardziej pierzastych liściach. Gaje w okolicach Thies są też
widniejsze niż w saharyjskich oazach, przez co miałem wrażenie, że
spaceruję po łące, z rzadka tylko zarośniętej lasem. W okolicach Thies po
raz pierwszy zobaczyłem także majestatyczne baobaby afrykańskie. O tej
porze roku, na początku lutego, drzewa te nie miały liści, co dziwnie kontrastowało
z zielenią okolicznych krzewów i palm. Liście baobabów wyrastają dopiero we wczesnej porze deszczowej, co
w Senegalu przypada na przełom maja i czerwca. Kaolack
Drogę z Thies do Kaolacku zapamiętałem głównie
za sprawą pogody. W powietrzu aż pod niebo unosił się nawiewany
z wiatrem pył, który gryzł w oczy, nozdrza i gardło - było to
uciążliwe, jednak bynajmniej nie uniemożliwiało podróży. Taką
właśnie aurą - słońcem przyćmionym od drobinek piachu przywitał mnie
Kaolack. Miasto jest ważnym ośrodkiem edukacji islamskiej -
tutejszy meczet jest jednym z największych w całym Senegalu.
Kaolack jest także głównym miastem w zagłębiu uprawy orzeszków
ziemnych. Zatrzymałem się w Auberge de Carrefour, gdzie
miałem pokój z łazienką (bez ciepłej wody) i wielkim wentylatorem na
suficie. Okiennice były jednak zabite na głucho i w pokoju trzeba
było cały czas palić światło. Mimo "piaskowej
burzy" nie mogłem odmówić sobie spaceru po mieście. W Kaolacku
oprócz wspomnianego meczetu warto odwiedzić główny bazar - podobno
drugi największy w całej Afryce (największy jest w Marrakeszu). Wędrując wśród
stoisk można poczuć atmosferę minionych wieków, kiedy rzemieślnicy
ręcznie wyrabiali swoje towary, a potem handlowali nimi na
straganach jako żywo przypominających te z Kaolacku. Istotnie odnosi
się wrażenie, że czas się tu zatrzymał.
Czułem się tu przy tym dość bezpiecznie - nie było
nagabywania ze strony sprzedawców ani
pseudo-przewodników, usiłujących wyłudzić zapłatę za oprowadzenie mnie po zakamarkach bazaru.
Droga z Senegalu do Gambii
Mimo wszystko jednak sam Kaolack nie
zrobił na mnie pozytywnego wrażenia - może to za sprawą
piaskowej zamieci miasto jawiło mi się jako ponure i zakurzone,
a główne ulice pogrążone były w wiecznym chaosie i
zgiełku. Dlatego też kolejnego dnia z ulgą wyjechałem taksówką z
Gare Nioro Sud i skierowałem się na południowy zachód - ku
granicom Gambii. W miasteczku Karang jedynym znakiem granicy
państwowej były dwa stare, zapewne jeszcze kolonialne drewniane
budynki z szyldem urzędu straży granicznej. W budynku po stronie
senegalskiej formalności przebiegły bez problemów -
dostałem pieczątkę, strażnik wpisał mnie do wielkiej księgi na biurku
i już po chwili ruszyłem w stronę oddalonego
o kilkadziesiąt metrów budynku po gambijskiej stronie granicy.
Przejdź do dalszego ciągu relacji z podróży do
Afryki -->>>>>>>
|