Senegal 2007
cz. I
Copyright (c) 2007, 2008 by Radosław Botev
<<<<<<----- Wróć do
początku relacji z podróży do Afryki
Trasa podróży
po Senegalu
Nareszcie w Afryce!
Płynąc do
Senegalu, miałem nietęgą minę. W ciągu
dwóch tygodni spędzonych w Mauretanii wydałem całą gotówkę i byłem teraz
na łasce obcego człowieka, który za odpowiednim wynagrodzeniem
zgodził się doprowadzić mnie do najbliższego
bankomatu. Mimo wszystko jednak widok obrosłych zielonymi szuwarami brzegów rzeki Senegal
działał na mnie
niezwykle kojąco po długim
pobycie na saharyjskim pustkowiu. Drewniana piroga leniwie sunęła przez mętną, błyszczącą w
słońcu wodę, napędzana wprawnymi ruchami wioślarza. Wkrótce
niepostrzeżenie przecięliśmy niewidzialną granicę państwa,
biegnącą wzdłuż rzecznego koryta. Teoretycznie
byłem już w Senegalu, musiałem jednak otrzymać jeszcze stosowną pieczątkę wjazdową.
Senegalski posterunek graniczny w
Rosso mieści się w małym, drewnianym baraku zaraz na brzegu rzeki. W
pierwszej chwili urzędnik nie rozpoznał wizy wbitej do mojego
paszportu w Konsulacie
Republiki Francuskiej w Warszawie. Wizy takie
wydawane są na takiej samej wklejce, co wizy francuskie,
i afrykańscy urzędnicy często ich nie znają. Podobno zdarzały
się nawet wypadki niehonorowania takich wiz, ale na szczęście
nie w Senegalu. W moim przypadku urzędnik szybko znalazł właściwą
stronę w paszporcie, a widząc mojego towarzysza, nie pobrał ode mnie
haraczu. Zauważyłem jednak, że od innych osób inkasował
po kilka tysięcy franków CFA.
W ciągu ostatnich
kilkudziesięciu lat wokół przystani wyrosło całkiem spore miasteczko
- to Rosso-Senegal, nazwane tak dla odróżnienia od Rosso na
przeciwległym, mauretańskim brzegu. Gdyby ktoś, tak jak ja, znalazł
się tu kiedyś bez gotówki, powinien wiedzieć, że najbliższy bankomat
znajduje się kilka kilometrów w górę rzeki w mieście Richard Toll.
Jechaliśmy tam teraz taksówką
zbiorową. Kiedy na rogatkach Rosso-Senegal
zostałem poproszony o schowanie się przed mijanym posterunkiem
policji, trochę się zaniepokoiłem. Czyżby mojemu "wybawcy"
przyszło do głowy wywieźć mnie gdzieś w niecnych celach? Nie miałem
jednak wyboru - musiałem mu zaufać.
Z ulgą
patrzyłem, jak bankomat w Richard Toll wypluwał plik różowawych
franków CFA. Zapłaciłem niemałą sumkę mojemu "wybawcy",
który przecież uczciwie sobie na to zasłużył. Po chwili
siedziałem już w kolejnej taksówce zbiorowej i dopiero teraz -
załatwiwszy sprawę z pieniędzmi - mogłem spokojnie rozejrzeć się
dookoła. Staliśmy na zakurzonym, pogrążonym w chaosie placu
parkingowym, na którym zbierają się taksówki. Wszędzie tłoczyli się
podróżni, a także drobni handlarze, usiłujący sprzedać owoce i inne
produkty. Moją uwagę przykuło jednak coś innego - niektórzy
miejscowi żuli w zębach podłużne łodygi roślin, które bardzo
przypominały naszą krajową trzcinę. Domyśliłem się, że to trzcina
cukrowa - tereny północnego Senegalu są zagłębiem jej
uprawy. Kiedy tak siedziałem w południowym słońcu wśród
chaotycznego, ale jednak intrygującego tłumu, zdałem sobie sprawę,
że dotarłem wreszcie do upragnionej Afryki. Chociaż formalnie
postawiłem stopę na kontynencie afrykańskim już całe cztery tygodnie
wcześniej, hen na północy - w jakże teraz odległym Tangierze, dopiero teraz
- widząc wkoło krzątających się Murzynów w dziwnych, kolorowych strojach
(zwłaszcza afrykańskie kobiety ubierają się bardzo jaskrawo),
a także dawno nieobecną zieleń roślinności, poczułem prawdziwy smak Czarnego
Kontynentu.
Saint Louis
Droga z Richard
Toll i Rosso do Saint Louis wiedzie przez półpustynne tereny
strefy Sahelu. W krajobrazie dominuje tu trawiasta sawanna, na
której nierzadko pojawiają się także kępki drzew. Jest to pierwszy
obszar o stałym dostępie do wody pitnej na południe od Sahary, co
czyni go ostoją ptaków migrujących z Europy do ciepłych
krajów. Dla ich ochrony ustanowiono tu wiele rezerwatów i
parków narodowych, m. in. wpisany na listę światowego
dziedzictwa Park Narodowy Oiseaux du Djoudj. Zapewne można tam się
dostać z Saint Louis, lecz raczej wymaga to skorzystania z usług
jakiegoś miejscowego biura podróży. Z tego względu zaplanowałem
sobie wizytę w innym parku - w położonym w niewielkiej odległości od
Saint Louis Parku Narodowym Langue de Barbarie. Na razie jednak
zmierzałem do samego Saint Louis. Już na samym początku przekonałem
się, że mój przewodnik LonelyPlanet z 2002 roku zawiera nieaktualne
informacje. Chociaż wedle zamieszczonej tam mapki taksówki zbiorowe
powinny zatrzymywać się na parkingu w okolicach głównego mostu Pont
Faidherbe, w rzeczywistości miejscowy gare routiere
przeniósł się daleko na południowe rogatki miasta. Skutkiem tego
zmuszony byłem dotrzeć do centrum lokalną taksówką. Auberge de Jeunesse, gdzie się zatrzymałem, mieści się w samym
zabytkowym śródmieściu Saint Louis - na małej wyspie w
estuarium rzeki Senegal. Schronisko to mile mnie zaskoczyło -
po długich tygodniach w Maroku i Mauretanii prysznic z gorącą wodą
był dla mnie prawdziwą oznaką cywilizacji. W samym schronisku
również jest przyjemnie - po niewygodach podróży z radością
powitałem wygodne pokoje w stylu europejskim i małe, przytulne
patio. Jeszcze tego samego dnia wybrałem się na spacer po
mieście. Na wyspie otoczonej zewsząd wodami Senegalu dominuje stara,
kolonialna zabudowa. Saint Louis powstało w XVII wieku jako pierwsza
francuska placówka kolonialna w Afryce i szybko urosło do rangi
głównego miasta regionu. W XIX wieku było stolicą Francuskiej Afryki
Zachodniej, a jeszcze w latach 70. XX wieku odgrywało ważną
rolę jako główne miasto portowe, obsługujące sąsiednią
Mauretanię. Centrum Saint Louis pełne jest starych,
podniszczonych willi o popękanych ścianach, co jednak tylko nadaje
temu miejscu niepowtarzalnego czaru. W mieście panuje przyjemna,
zrelaksowana atmosfera, co pozwala w spokoju rozkoszować się
staroświeckim urokiem miasta. Przydrożni handlarze sprzedają tu cytrusy i banany,
często kupić można też owoce morza. Podobnie jak w Mauretanii,
rybołówstwo jest tu jedną z ważniejszych gałęzi gospodarki. W jednej
z tutejszych restauracji spróbowałem miejscowego specjału -
potrawy rybnej z ryżem, zwanej thiebou
diene (moja
słaba znajomość języka francuskiego nie pozwalała mi jednak
stwierdzić, jakiego gatunku była to ryba). Do innych
potraw senegalskiej kuchni zalicza się także kurczak yassa,
którego jednak nie miałem okazji skosztować.
Spacer w kolonialnej
dzielnicy zakończyłem na wysadzanej palmami promenadzie po
południowej stronie wyspy. Jest to jedno z najprzyjemniejszych
miejsc, jakie udało mi się znaleźć w Saint Louis - nie ma dużego
ruchu i tylko czasami przejeżdża tędy dorożka, obwożąca po mieście
francuskich turystów. Można tu w spokoju usiąść nad brzegiem rzeki i
poobserwować stąd zachód słońca. Mój spacer zakłóciły jednak w
pewnym momencie dźwięki muzyki i grupka rozradowanych Senegalczyków.
W jednej z miejscowych rodzin urodziło się dziecko i teraz
odbywało się przyjęcie! Zaproszono mnie nawet, abym
dołączył do weselących się członków rodziny,
którzy tanecznym krokiem wylegli właśnie na ulicę, ale oczekiwano
też datków, więc - dbając o mój mocno nadwyrężony już tego dnia budżet
- postanowiłem grzecznie odmówić i wróciłem do
schroniska.
Przejdź do
dalszego ciągu relacji z podróży do Afryki
-->>>>>>>
|