Sahara Zachodnia 2007
Copyright (c) 2007 by Radosław Botev
<<<<<<----- Wróć do
początku relacji z podróży do Afryki
Trasa podróży przez Saharę
Zachodnią
Autobusem do Ad-Dachli
W nocy autobus niepostrzeżenie wjechał w obszar
Sahary Zachodniej. Do wszystkich praktycznych celów granica z
Marokiem nie istnieje - Sahara Zachodnia od 1975 roku, kiedy to
przestała być kolonią hiszpańską, znajduje się
pod administracją Maroka i uznawana jest przez władze
marokańskie za integralną część tego kraju. W rzeczywistości status
tej części świata nie jest ustalony na arenie międzynarodwej, a
jeszcze do niedawna trwały tu walki między marokańską armią a
żądającym niepodległości Frontem Polisario. Od kilkunastu lat
obowiązuje tu jednak zawieszenie broni i zapowiedziano nawet
referendum niepodległościowe, wciąż jednak nie ustalo jego dokładnej
daty. Zamiast tego Sahara Zachodnia tkwi w stanie zawieszenia - z
faktycznie kontrolowaną przez Maroko częścią zachodnią i
de facto niepodległą, wspieraną przez Algierię częścią
wschodnią w rękach Frontu Polisario. Nowoczesny autobus
marokańskiej spółki CTM z Marrakeszu
do Ad-Dachli jechał
wzdłuż atlantyckiego wybrzeża. Aż do mauretańskiej granicy
prowadzi tędy dobra, asfaltowa szosa. Myli się jednak ten, kto
sądzi, że często towarzyszyły mi w podróży widoki lśniącego słońcem
oceanu - droga przebiega najczęściej kilka kilometrów w głąb
lądu i kiedy wzeszło słońce, ujrzałem dookoła tylko monotonną,
płaską pustynię. Tylko od czasu do czasu po
prawej stronie przebłyskiwał ocean, a niekiedy jechałem nawet
zupełnie blisko wysokich, piaszczystych klifów. Przez
większą część podróży widywałem jednak krajobraz taki, jak na
zdjęciu obok. Wczesnym rankiem autobus zatrzymał się nagle przed
małą, murowaną budką. Był to punkt kontrolny na przedmieściach
Al-Ujunu, zachodniosaharyjskiej stolicy. Umundurowany strażnik
wszedł do autobusu i zaczął rozglądać się po twarzach podróżnych w
poszukiwaniu osób o europejskich rysach. Takie punkty kontrolne
zdarzają się na Saharze Zachodniej często, a każdy cudzoziemiec musi
wtedy okazać paszport i odpowiedzieć na pytanie o zawód i cel podróży.
Jeszcze nie tak dawno podróże mogły się tu odbywać tylko za
specjalnym zezwoleniem, dziś jednak strażnicy są przyzwyczajeni do
turystów i kontrole danych osobowych idą bardzo sprawnie. Niekiedy
turyści proszeni są o przyjście do budki strażnika, bo strażnikom
nie chce się żmudnie przepisywać obcych nazwisk z paszportu i
muszą to robić sami podróżni. Al-Ujun
(Laayoune), który widziałem tylko zza
szyb autobusu, wyglądał na zakurzone, monotonne miasto. Wrażenie
to będzie musiało jednak poczekać na weryfikację do mojej kolejnej
podróży w te rejony - teraz zmierzałem prosto do Ad-Dachli i
miałem przed sobą jeszcze cały dzień jazdy przez pustynię. Szosa transsaharyjska ciągnie się przez ponad półtora tysiąca kilometrów
przez niegościnne pustkowia i tylko z rzadka mija się drobne
zabudowania. Autobus zatrzymywał się kilka razy na stacjach
benzynowych, przy których zazwyczaj znajduje się także drobna
restauracja, a raczej bufecik. Można coś przekąsić, a także - co
ważniejsze - zaopatrzyć się w zapas napojów na dalszą podróż. W
styczniu nie było tu jeszcze wprawdzie aż tak strasznie gorąco -
odczuwałem raczej komfort termiczny - ale latem zapewne żar
leje się tu z nieba. Wykorzystałem jeden z takich postojów na
zrobienie zdjęcia widocznego obok, które uzmysławia, dlaczego tak
ważne zadbanie o zapasy wody w tej części świata - przez setki
kilometrów można tu nie ujrzeć żadnego sklepu. Miasta
z prawdziwego zdarzenia widuje się na Saharze Zachodniej rzadko.
Jedną z większych miejscowości na trasie autobusu był
Budżdur, zwany po francusku Boujdour, zaś z hiszpańska
Bojador. Od Ad-Dachli dzieliło mnie stąd jeszcze kilka
godziny jazdy, tyle samo od Al-Ujunu. Autobus zatrzymał się tu tylko
na chwilę, żeby wypuścić i zabrać pasażerów. Rozglądając się po
okolicznych budynkach nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to na pozór
zakurzone i nieciekawe miasteczko daje także świadectwo
kolonialnej przeszłości tych terenów. Główna ulica i położone przy
niej budynki przypominały nieco bulwar jakiegoś drugorzędnego
nadmorskiego kurortu gdzieś w południowej Hiszpanii. Z
drugiej strony nie wolno zapominać, że w ostatnich latach dużo
pieniędzy w rozwój Sahary Zachodniej zainwestował rząd
marokański. Wraz z polityką intensywnego
osiedlania Marokańczyków na tych terenach ma to zapewnić
pomyślny dla rządu marokańskiego wynik ewentualnego referendum
w sprawie niepodległości. A więc czy Budżdur zawdzięcza swój
wygląd hiszpańskiej kolonialnej przeszłości, czy może
podszytej francuskim dziedzictwem marokańskiej
współczesności? Takie właśnie stawiałem sobie pytanie, wyruszając w dalszą
drogę ku
Ad-Dachli. Ad-Dachla
Pod wieczór autobus zatrzymał się na kolejnym
punkcie kontrolnym przy rozwidleniu szosy. Można stąd
jechać dalej na południe - tablica stojąca kilkadziesiąt metrów za
skrzyżowaniem podaje po arabsku odległości do ważniejszych miast na
tej trasie - ale można też skręcić w prawo na piaszczysty cypel, na
którym zlokalizowane jest miasto Ad-Dachla (Dakhla). To najdalej na południe wysunięta
miejscowość w Saharze Zachodniej, do której dociera transport
publiczny. CTM planuje podobno w najbliższym czasie wprowadzić
połączenia aż do Nawazibu w Mauretanii, ale jak na razie ostatnim przystankiem jest
Ad-Dachla. Żeby dostać się stąd dalej na południe, trzeba
zorganizować sobie prywatny środek lokomocji. Trasa z Ad-Dachli do Nawazibu jest na szczęście
dość popularna, tak wśród turystów, jak i miejscowej ludności,
więc znalezienie transportu nie nastręcza trudności. Na tej
trasie kursują taksówki zbiorowe - najłatwiej je znaleźć na małym
placyku na rogatkach miasta, tuż przy kempingu. Początkowo
planowałem zatrzymać się właśnie na tym kempingu, jednak zamiast
tego wraz z poznanym w autobusie Szkotem skierowaliśmy się do
jednego z hoteli w mieście. Mieliśmy szczęście
wybierając Hotel Bahia - właściciel od razu zapytał nas, czy chcemy jechać do Mauretanii i obiecał zorganizować transport. Największym problemem przy organizowaniu transportu niepublicznego w Afryce jest konieczność zgromadzenia wystarczającej liczby chętnych - bez tego taksówki
zbiorowe po prostu nie odjeżdżają. Tak też było i tym razem -
rano właściciel hotelu poinformował nas, że transportu tego
dnia nie będzie. I tak mieliśmy szczęście, bo zwykle
kierowcy mamią podróżnych obiecankami, że oto zaraz wyruszymy,
podczas gdy w rzeczywistości czeka się potem jeszcze wiele godzin na
komplet chętnych - miałem się o tym później wielokrotnie przekonać
na własnej skórze. Domyślam się więc, że tym razem powody odwołania
transportu były inne - być może właściciel hotelu chciał, żeby
naszym kierowcą był ktoś z jego rodziny, który akurat tego dnia nie
mógł nas zawieźć. Mogliśmy oczywiście sami udać się
na wspomniany wcześniej plac postojowy przed kempingiem, ale
postanowiliśmy mimo wszystko zaczekać jeden dzień i pochodzić
trochę po Ad-Dachli. Ad-Dachla to małe, miłe miasteczko,
które - podobnie jak Budżdur - posiada atmosferę cichego,
hiszpańskiego kurortu nad Morzem Śródziemnym. Zadbana nadmorska
promenada, poobsadzane palmami place i przekształcone w meczety
chrześcijańskie kościółki - oto współczesne oblicze dawnej Villa Cisneros, jak Ad-Dachlę zwali niegdyś Hiszpanie. W pogodne dni
z nadbrzeżnej promenady widać piaszczyste klify stałego lądu Afryki
po drugiej stronie zatoki, utworzonej przez wystający w morze cypel.
A pogoda dopisuje tu przez cały rok - nawet teraz, w styczniu jest
tu słonecznie i gorąco. Dzięki temu Ad-Dachla ma spory potencjał
jako ośrodek turystyczny, a na tutejsze lotnisko - dogodnie położone
w obrębie miasta - podobno latają już samoloty czarterowe z Wysp
Kanaryjskich (regularne połączenia zapewnia tu tylko Royal Air Maroc, latający
do Kasablanki). Rozwój turystyki hamowany jest jednak
przez słabo rozwiniętą infrastrukturę miasta, a być może
także nieuregulowaną sytuację polityczną Sahary Zachodniej. Podróż z Ad-Dachli do Mauretanii
Kolejnego dnia z
samego rana zjawił się nasz kierowca i zapytał, czy mamy wizy.
Mieliśmy. Przyłączył się do nas jeszcze pewien Australijczyk
włoskiego pochodzenia i teraz we trójkę - on, Szkot i ja
- jechaliśmy ku Mauretanii. Wszyscy byliśmy w doskonałych
nastrojach, że wyjeżdżaliśmy wcześnie. Niestety okazało się, że
dojechaliśmy tylko do owego placyku koło kempingu. Tutaj - jak
poinformował nas kierowca - mieliśmy zaczekać na resztę pasażerów,
którzy "zaraz się zjawią". Minęła jedna godzina, potem druga,
trzecia... Już po pierwszej godzinie zrozumieliśmy, że tak
naprawdę nikt nie był umówiony - po prostu czekaliśmy, aż ktoś się
szczęśliwym trafem zgłosi. W końcu po dobrych kilku godzinach
zjawiła się para miejscowych. A wraz z nimi dobra nowina -
ruszamy! Rozmowa z naszymi współpasażerami uświadomiła mi, że
hiszpańskie dziedzictwo trwa w Saharze Zachodniej nie tylko w
postaci architektury dawnych kolonialnych miasteczek - niektórzy
mieszkańcy tych terenów wciąż potrafią także mówić po
hiszpańsku! - Jesteśmy Sahrawi, to jest nasza ziemia - słyszę z
ust starszej kobiety, siedzącej z nami w zdezelowanej
furgonetce. Sahrawi są rdzenną ludnością Sahary Zachodniej - potomkami
berberskich i arabskich nomadów, którzy za czasów kolonialnych
wzniecali zbrojne powstania przeciw władzy Hiszpanii, a potem
Mauretanii i Maroka. Dowiaduję się, że nawet dziś - mimo zawieszenia
broni - wymaga się od nich specjalnych zezwoleń na podróżowanie po
kontrolowanej przez Maroko części Sahary Zachodniej, a także na
przekraczanie granicy z Mauretanią. Kilkanaście kilometrów na południe od Ad-Dachli
niepostrzeżenie przecięliśmy Zwrotnik Raka. Krajobraz jest
tu odrobinę bardziej urozmaicony - miejscami pojawiają się
wydmy i małe, piaszczyste pagórki. A jeśli nawet potem przez wiele
kilometrów znów jest płasko, to z ziemi wyrastają
tu drobne kępki sucholubnej roślinności - co było niemałym
zaskoczeniem na tak niegościnnym pustkowiu. Mimo wszystko
rozglądając się po pustynnym krajobrazie, nie mogłem się nadziwić
dążeniom niepodległościowym ludu Sahrawi. Maroko buduje im miasta i
drogi, doprowadza elektryczność i wodę... Z czego utrzymałby się
niepodległy naród zachodniosaharyjski? Nie ma tu przecież ani
skrawka urodzajnej ziemi pod uprawy czy wypas zwierząt.
Przypomniałem sobie jednak, że Sahara Zachodnia posiada bogate złoża
fosforytów, których wydobycie miałoby szansę stać się podstawą
gospodarki tego kraju. Paradoksalnie właśnie obecność tych złóż
przyczynia się do problemów Sahary Zachodniej z uzyskaniem
niepodległości - Maroko łatwo nie zrzeknie się tych bogactw,
zwłaszcza po zainwestowaniu ogromnych kwot pieniędzy w modernizację
kraju. Taksówki zbiorowe w Afryce rzadko są w idealnym stanie
technicznym. Toteż i w naszym przypadku nie upłynęło dużo czasu,
zanim coś się zepsuło i musieliśmy się zatrzymać. Kierowca od
razu sięgnął pod karoserię i zaczął naprawiać we właściwym
miejscu, więc pojazd pewnie był już uszkodzony, kiedy wyjeżdżaliśmy.
Sytuacja taka powtórzyła się nam na trasie jeszcze kilkakrotnie.
Granica mauretańska czynna jest tylko do czwartej po południu, więc
zaniepokojeni perspektywą nocowania na przejściu granicznym,
pytaliśmy, czy zdążymy dojechać. Odpowadź za każdym razem razem
brzmiała tak samo: "Tak, tak, zdążymy, insz' Allah." Czytając jednak odległości na pojawiających się
sporadycznie tablicach informacyjnych, szybko przestaliśmy wierzyć w
dobrą wolę Allaha w tym względzie. Istotnie - do Cafe Restaurant Motel Barbas, ostatniego bastionu
cywilizacji na terytorium zachodniosaharyjskim, doczłapaliśmy się
już grubo po zmierzchu. Zatrzymuje się tu wielu turystów
zmierzających do Mauretanii, jeśli nie dotrą na czas do granicy. W
motelowej restauracji postanowiliśmy wydać nasze ostatnie
marokańskie dirhamy - zafundowaliśmy sobie porządny posiłek, czekała
nas przecież długa noc. Pokonawszy następnie krótki odcinek,
dzielący motel od przejścia granicznego, ułożyliśmy się do snu na
podłodze naszej półciężarówki. Staliśmy już przed
przejściem granicznym, więc mieliśmy nadzieję następnego dnia
wcześnie rano ruszyć w dalszą drogę. Wschodzące słońce odsłoniło
długi sznur samochodów przed opuszczonym szlabanem i tłum ludzi
przed wejściem do budynku, który wyglądał na posterunek celny.
Trzeba tu złożyć paszport i świstek z danymi osobowymi. Nie odrazu
dostaje się tu jednak stempelek wyjazdowy - paszporty układane są w
wielki stos i wynoszone gdzieś na zaplecze. Od naszej saharyjskiej
współpasażerki dowiaduję się, że strażnicy muszą stąd dzwonić do
Ad-Dachli i potwierdzać tożsamość każdego Sahrawi, który zamierza
przekroczyć w tym miejscu granicę. A że łączność nie zawsze sprawnie
tu działa, procedura ta może niekiedy znacznie się wydłużyć. Szkoda,
że strażnikom nie przychodzi do głowy, żeby w pierwszej kolejności
po prostu wbić stempelek w europejskie paszporty, których przecież
nie muszą weryfikować. Zresztą wtedy i tak musielibyśmy zaczekać na
naszych współpasażerów wśród tłumu coraz bardziej poirytowanych
podróżnych. Szczęściem po niecałej godzinie dostaliśmy z
powrotem nasze paszporty z napisem Bir Gandouz - Sortie na
marokańskiej pieczątce - znak, że wewnętrzne sprawy Maroka i
okupowanej Sahary Zachodniej zostawialiśmy szczęśliwie za sobą. Z
taką myślą, wyminąwszy wciąż czekające z przodu samochody,
wjechaliśmy w pas ziemi niczyjej oddzielający nas
od mauretańskiego posterunku granicznego...
Przejdź do dalszej części relacji z podróży
do Afryki
--->>>>>>>>
|