Forum Viatoris

Mauretania 2007
cz. IV

Copyright (c) 2007, 2008 by Radosław Botev

<<<<<<----- Wróć do początku relacji z podróży do Afryki

Mauretańskie wesele

W drogę powrotną z Szinkitu do Ataru wyruszyłem późnym przedpołudniem. Chociaż dosyć szybko znalazłem kierowcę, przez dłuższy czas landrower krążył jeszcze po całym mieście, dopóki nie zebrał się komplet pasażerów. W końcu jednak wyruszyliśmy i po mniej więcej dwugodzinnej jeździe dotarliśmy na miejsce. Podróż przebiegła bez większych trudności, jeśli nie liczyć pękniętej opony tuż przed samym Atarem, z czym jednak kierowca dość szybko się uporał.
Wróciłem do tego samego pensjonatu, w którym nocowałem dwa dni wcześniej. Tym razem zauważyłem jednak dziwną krzątaninę na roległym, ogrodzonym podwórzu - montowano właśnie jakieś lampy na słupach i ustawiono duży namiot. Jak się dowiedziałem, szykowano właśnie wesele - żenił się brat właściciela!
Mauretańskie wesele (c) 2007 by Radosław BotevPod wieczór zaczęli schodzić się goście. Z jednej strony usiadły starsze kobiety i zaczęły klaskać w dłonie i przygrywać na przyniesionych instrumentach - bębnach i tamburynach. Reszta gości powoli ruszała w tany na środku dywanu, który rozłożono wcześniej na podwórzu pensjonatu. Wszyscy mieli na sobie tradycyjne, mauretańskie stroje - a więc biało-błękitne boubou u mężczyzn i różnokolorowe melhafy u kobiet. Sposób świętowania kobiet i mężczyzn nie różnił się zbytnio od siebie - wszyscy bawili się wspólnie, tańczono jednak zawsze w pojedynkę lub w kółeczkach w większej grupie.
Państwo młodzi zasiedli na honorowym miejscu w otwartym, oświetlonym namiocie w otoczeniu najbliższej rodziny. Panna młoda miała twarz zasłoniętą czarnym welonem - pomyślałem, że uroczystość miała też na celu przedstawienie młodej żony całej miejscowej społeczności i że w którymś momencie jej twarz zostanie odsłonięta. Nic takiego jednak nie następowało, a goście bawili się do późna. Znużony, nie doczekałem końca wesela i około północy poszedłem spać.

Galeria zdjęć
(kliknij, żeby powiększyć)

Wesele w Mauretanii (c) 2007 by Radosław Botev

Wesele w Mauretanii (c) 2007 by Radosław Botev

Wesele w Mauretanii (c) 2007 by Radosław Botev

Wesele w Mauretanii (c) 2007 by Radosław Botev

Do stolicy

Kolejnego dnia czekała mnie podróż do Nawakszutu - mauretańskiej stolicy. Nie za bardzo tylko wiedziałem, jak się tam dostać. Wystarczyło jednak, że pojawiłem się z plecakiem na obrzeżach ronda w centrum Ataru, a zaraz zagadnął mnie jakiś Maur w białym boubou i zaproponował mi transport. Mieliśmy zaraz wyruszać. Z ulgą przyjąłem fakt, że mój nowy kierowca mówi po hiszpańsku (pracował przez pewien czas na Wyspach Kanaryjskich), dzięki czemu w rozmowie z nim nie musiałem posługiwać się łamaną francuszczyzną. Zanieśliśmy mój bagaż do samochodu, jednak mimo wcześniejszego zapewnienia o natychmiastowym odjeździe, zostałem najpierw zaproszony na herbatę. Podobnie jak w Maroku, parzenie tego napoju jest tu swoistym rytuałem. Herbatę miętową przygotowuje się w metalowym czajniczku z ogromną ilością cukru, a często i z dodatkowymi przyprawami, takimi jak imbir czy kardamon. Kilkakrotnie wlewa się ją najpierw do szklanki, a potem z powrotem do czajnika. Po którymś z kolei przelaniu napój uważany jest za gotowy i podaje się go gościom. Zapewne nie każdemu przypadłaby do gustu taka ziołowa "mikstura", trzeba jednak przyznać, że w tutejszym klimacie jest to bardzo orzeźwiający i dobrze gaszący pragnienie napój. Piliśmy go teraz w jednym ze sklepów przy głównej ulicy, którego właściciel był przyjacielem mojego kierowcy. Powoli zacząłem się zastanawiać, kiedy weszcie mój kierowca zakończy pogawędkę i będziemy mogli jechać. W końcu jednak usiedliśmy w samochodzie - głównie dlatego, że do sklepu przyszła jakaś starsza kobieta i kiedy zobaczyła mnie pijącego herbatę, zaczęła coś tam wykrzykiwać w miejscowym dialekcie hassanija. Ponoć była niespełna rozumu.
Kiedy usadowiłem się w zdezelowanym mercedesie, naiwnie sądząc, że teraz nadeszła wreszcie pora na rozpoczęcie podróży, kierowca zamiast wyprowadzić wóz na główną drogę do Nawakszutu, zrobił jeszcze kilka okrążeń po mieście, po czym stwierdził pod jakimś pretekstem, że musi odwiedzić znajomych. I tak oto zostałem zaproszony do małego gospodarstwa gdzieś na przedmieściach. Usiedliśmy na podłodze w nieumeblowanej, wyłożonej tylko dywanem izbie. Tym razem poczęstowano mnie kozim mlekiem. Zaczynałem się poważnie zastanawiać, czy w ogóle tego dnia uda mi się wyjechać z Ataru. I wtedy olśniło mnie, że przecież nie wyruszymy, dopóki nie znajdzie się więcej pasażerów! Dałem się zwieść zapewnieniom Maura o szybkim wyjeździe. Ostatecznie przekonałem się w ten sposób, że nie należy zbytnio ufać kategorycznym stwierdzeniom tutejszej ludności albo przynajmniej do każdej takiej wypowiedzi trzeba dodać sobie w myślach sformułowanie insza Allah - "jeśli Bóg pozwoli". Na szczęście kiedy po raz kolejny zaczęliśmy kluczyć po mieście, zauważyłem znajomego Australijczyka czekającego na jednej z uliczek. Poprzedniego dnia został w Szinkicie, a teraz - w czasie, kiedy ja popijałem herbatkę - zdążył już wrócić do Ataru i czekał właśnie na odjazd jakiejś innej taksówki. Okazało się, że brakuje tam jeszcze tylko jednego pasażera, więc podziękowałem mojemu kierowcy i już po kilku minutach siedziałem w innej taksówce, zmierzającej nareszcie do stolicy.
Wyżyna Adrar (c) 2007 by Radosław BotevDo Nawakszutu prowadzi z Ataru wygodna, asfaltowa trasa. Początkowo jechaliśmy na południe wzdłuż stoków Adraru z jednej strony i krawędzi wyschniętej doliny rzecznej po stronie przeciwnej. Już wkrótce mieliśmy wyjechać na monotonną równinę, więc po raz ostatni odwróciłem się w kierunku wzgórz na horyzoncie. Nie byliśmy jeszcze daleko od Ataru, więc i tu można było zobaczyć małe, palmowe zagajniki.
Szybko jednak oddalaliśmy się od wzgórz i wkrótce znaleźliśmy się otwartej przestrzeni. Na płaskiej pustyni nie było tu wielu kamieni, tylko jasny żwir. Drogę przebiegały nam czasem dzikie wielbłądy, z rzadka mijaliśmy też małe wioski, zagubione na saharyjskim pustkowiu. Jedną z większych miejscowości na trasie do stolicy był Akdżawadżat (Akdżudżt, Akjoujt), gdzie zatrzymaliśmy się na półgodzinny postój. Miasto to nie jest szczególnie ciekawe - ot, zwykła, szara zabudowa typowa dla Mauretanii. Warto jednak wspomnieć, że dzięki istniejącym tu bogatym złożom rudy miedzi Akdżawadżat jest jednym z ważniejszych ośrodków przemysłu wydobywczego w kraju (choć nie tak ważnym jak kopalnie żelaza w Zuwiracie czy Fudajriku).
W jednym ze sklepów w Akdżawadżacie uzupełniliśmy zapasy wody - silny upał sprawiał, że nawet podczas jazdy męczyło nas pragnienie i kupione w Atarze butelki z wodą mineralną były już puste. Przez następne kilka godzin jechaliśmy bez zatrzymania wśród jałowego, piaszczystego krajobrazu. Pod wieczór wreszcie znaleźliśmy się wśród zabudowań - znak, że dotarliśmy na przedmieścia Nawakszutu.

Nawakszut

Samochód zatrzymał się na pylistym poboczu w nieciekawej dzielnicy. Mimo nalegań kierowca nie chciał się zgodzić na zabranie nas do oddalonego jeszcze o kilka kilometrów centrum miasta. Zostaliśmy w ten sposób zmuszeni do skorzystania z lokalnej taksówki. W Nawakszucie (zwanym z francuska Nouakchott) mieszka grubo ponad pół miliona osób, a niska zabudowa sprawia, że miasto rozłożone jest na dużym obszarze. Jest to jednak jedna z najmłodszych stolic afrykańskich - powstała po odzyskaniu niepodległości przez Mauretanię w 1960 roku. Jednak jeszcze kilkanaście lat temu istaniała tu praktycznie tylko jedna asfaltowa ulica, a reszta miasta tonęła w piachu i kurzu. Nawakszut wybrano na stolicę kraju głównie ze względu na jego położenie niedaleko wybrzeży Atlantyku oraz bezpośrednio na trasie biegnącej do senegalskich miast Saint Louis i Dakar, historycznie o dużym znaczeniu gospodarczym dla Mauretanii.
Było już ciemno, kiedy dotarliśmy wreszcie do naszego pensjonatu. Długo kluczyliśmy po mieście, głównie ze względu na fakt, że mapka w przewodniku LonelyPlanet pozostawia wiele do życzenia pod względem dokładności. Zatrzymaliśmy się w końcu w Auberge el-Ahram na tyłach głównego targowiska. Hotel ten mieści się w odnowionym, białym budynku w cichej uliczce. Tego dnia byliśmy tam chyba jedynymi gośćmi. Pokoje nie były umeblowane, ale w każdym znajdował się wygodny materac, na którym mogliśmy ułożyć się do snu.
Tego samego wieczora poszliśmy jeszcze coś zjeść na mieście. Mapka znowu nie zdała egzaminu i minęło trochę czasu, zanim znaleźliśmy wybraną restaurację. Można tu było zjeść na sposób europejski, a nawet kupić alkohol, z czego jednak zrezygnowaliśmy, bo okazał się on bardzo drogi - za półlitrową puszkę piwa musielibyśmy zapłacić równowartość ponad dwudziestu złotych.
Kolejnego dnia mój australijski towarzysz wyruszył już na południe do Senegalu. Ja musiałem odczekać jeszcze jeden dzień ze względu na termin ważności senegalskiej wizy w moim paszporcie. Dzięki temu miałem jednak czas na zwiedzenie miasta. Nawakszut - jak wszystkie wielkie aglomeracje w Afryce - stanowi największe zagrożenie dla niezależnego turysty. Mimo wszystko czułem się tu jednak dosyć bezpiecznie - główne aleje Avenue du General de Gaulle i Avenue Abdel Nasser mają w centrum przyjemną zabudowę we francuskim stylu. Kilkakrotnie zaczepiali mnie tu uliczni sprzedawcy pamiątek i innych drobiazgów, ale nie byli zbyt natarczywi - było z nimi dużo mniej kłopotu niż w Maroku. Wzdłuż głównych ulic skupiły się biura linii lotniczych i banki. Szczególnie te ostatnie przykuły moją uwagę, bo kończyła mi się już gotówka, którą wwiozłem do Mauretanii. Postanowiłem przekonać się naocznie, czy rzeczywiście w Mauretanii wciąż nie ma bankomatów, zwłaszcza że - z tego co wyczytałem gdzieś w Internecie - podobno istniały plany ich wprowadzenia w najbliższym czasie. Niestety - chociaż znalazłem kilka automatów, działały one tylko na jakieś dziwne karty z chipem, najpewniej wydawane jedynie klientom miejscowych banków.
Musiałem ograniczyć wydatki i nie skorzystałem z taksówki, kiedy wieczorem udałem się na atlantyckie wybrzeże. Chociaż patrząc na mapę, można oddnieść wrażenie, że Nawakszut leży nad samym Oceanem, w rzeczywistości do wybrzeża jest tu kilka kilometrów. Asfaltowa droga prowadzi do samych wydm przy plaży, przecinając nieprzyjemną dzielnicę slumsów. Osobiście nie miałem tu wprawdzie żadych kłopotów, ale według informacji w przewodniku zdarzają się tu sporadyczne napady rabunkowe na białych turystów. Warto było jednak zaryzykować - wieczorem na tutejszej plaży odbywa się targ rybny.
Nawakszut - piroga rybacka na plaży (c) 2007 by Radosław BotevKiedy pojawiłem się nad oceanem, rybacy wracali właśnie z połowu i na plaży cumowały liczne drewniane pirogi, wyładowane koszami pełnymi ryb i innych owoców morza. Tutejsze wody obfitują w ogromne ławice ryb, dzięki czemu rybołówstwo stało jedną z najważniejszych gałęzi mauretańskiej gospodarki. Zwłaszcza w ostatnich latach, kiedy spadł popyt na żelazo i miedź, od połowu ryb zależy przyszłość kraju.
Zauważyłem, że wielu tutejszych rybaków ma czarny kolor skóry - znak, że zbliżałem się już do upragnionej Afryki Subsaharyjskiej. Ludność południowych części Mauretanii składa się w dużej części z Wolofów - członków murzyńskiej grupy etnicznej, której największe skupiska zamieszkują obszary Senegalu.
Nawakszut - targ rybny (c) 2007 by Radosław Botev Czarnoskórzy rybacy w pośpiechu wyciągali pirogi na piasek wybrzeża, po czym wynosili kosze i rozkładali towary na prowizorycznych straganach. Niektórzy handlowali też wprost z łodzi. Przy tłumnie obleganych stoiskach sprzedawano ryby, kraby, raki i krewetki. Zapewne jest to główne miejsce, gdzie miejscowa ludność może zaopatrzyć się w te artykuły - targ cieszy się dużym zainteresowaniem, zjeżdżają się tu mieszkańcy całego miasta. Duża część mauretańskich połowów idzie też jednak na eksport.
Zajęci swoimi sprawami rybacy, jak też i ich klienci generalnie zdawali się nie zwracać na mnie uwagi. Byłem wtedy też chyba jedynym turystą na plaży, co dodatkowo intensyfikowało poczucie uczestnictwa w typowym wydarzeniu z życia miejscowej społeczności.
Oprócz rybnego targu w Nawakszucie turystów może zainteresować także mauretańskie muzeum narodowe, które jednak okazało się zamknięte podczas mojej wizyty. Ciekawy architektonicznie jest także tutejszy Wielki Meczet z dwoma dużymi minaretami. Świątyni tej nie wolno jednak odwiedzać niemuzułmanom.

Do Senegalu

Kolejnego dnia nadszedł czas na opuszczenie Mauretanii i podróż do sąsiedniego Senegalu. Jak zwykle pojawił się jednak problem ze znalezieniem transportu. Na szczęście w dużym mieście takim jak Nawakszut nietrudno było znaleźć lokalną taksówkę, która zawiozła mnie w odpowiednie miejsce na południowych przedmieściach. Tutaj szybko znalazła się gotowa do odjazdu taksówka zbiorowa i już po chwili jechałem asfaltową szosą w kierunku Rosso - kolejnego miasta na mojej trasie podróży. Niestety miałem już solidnie nadszarpnięty budżet i zacząłem obawiać się, czy starczy mi funduszów na dotarcie do Saint Louis, gdzie zamierzałem wyciągnąć gotówkę z bankomatu.
Na razie jednak pozostawała kwestia pokonania granicy. Samochód mknął po pustej szosie na ostatnim kawałku Sahary dzielącym mnie jeszcze od żyźniejszego Sahelu. Wkrótce krajobraz wyraźnie zaczął się zmieniać - zamiast bezkresnych, piaszczystych czy kamienistych pustkowi jechałem teraz wśród rzadkich, wystających z piasku akacjowych drzew. Do celu dojechaliśmy dość szybko - podróż nie dłużyła się tak strasznie jak na monotonnej pustyni, a i odległość dzieląca Rosso (Rusu) od Nawakszutu nie była zbyt wielka - niewiele ponad 100 kilometrów.
Zatrzymaliśmy w centrum miasta w pobliżu zapyziałej stacji benzynowej. Kiedy tylko wysiadłem z samochodu, zaraz otoczyła mnie grupka miejscowych naganiaczy, usiłując przekonać mnie do wymiany pieniędzy tudzież do odwiedzenia ich sklepu. Próbowałem ich zignorować, jednak - chociaż od przystani promowej dzieliło mnie jeszcze dobre kilkaset metrów - nagle wyrósł przede mną umundurowany strażnik kontroli granicznej i bez słowa wyciągnął rękę po mój paszport. Wiedziałem, że przeprawa w Rosso nie należy do najłatwiejszych, więc żeby strażnik nie czuł się tak pewnie, udałem, że nie rozumiem, i zamiast wręczyć mu paszport, uścisnąłem mu dłoń na powitanie. Strażnik jednak nie dał się zbić z tropu i po chwili zażądał ode mnie standardowe 10 euro łapówki. No, to teraz na pewno nie starczy mi już na podróż do Saint Louis, pomyślałem, ale postanowiłem jeszcze spróbować szczęścia:
- A dostanę kwitek? - zagaiłem.
- Nie dostaniesz kwitka - brzmiała odpowiedź. - Zapłacisz 10 euro, to dostaniesz stempelek. Jak masz stempelek, możesz jechać dalej, nie masz stempelka - nie jedziesz.
Na takie dictum pozostało mi już tylko targować się o wysokość łapówki. Ostatecznie zapłaciłem równowartość 8 euro - było to niemal wszystko, co miałem jeszcze w kieszeni. Resztę wymieniłem w miejscowym sklepie na używane w Senegalu franki zachodnioafrykańskie, zwane w skrócie frankami CFA. Nie było tego wiele - dostałem dwa zmięte banknoty. Na domiar złego strażnik zniknął gdzieś z moim paszportem. Stałem więc oto praktycznie bez pieniędzy i bez dokumentów wśród tłoczących się u bram przystani Murzynów i zastanawiałem się, co powinienem zrobić, jeśli strażnik nie pojawi się z powrotem. W Nawakszucie podobno działa polski konsulat honorowy, ale bez pieniędzy nie miałem środków na podróż powrotną do stolicy. Nie miałem ich też na dalszą podróż na południe - trzeba było jakoś przeprawić się przez płynącą wzdłuż granicy rzekę Senegal, potem strażnik po drugiej stronie mógł zażądać ode mnie kolejnej łapówki, nie mówiąc już o tym, że musiałem jeszcze dostać się jakoś do Saint Louis. Moje położenie nie było najlepsze.
Koło bramy wejściowej na przystań zaczynał robić się coraz większy tłok i harmider. W pewnej chwili zza bramy wyskoczyło dwóch mundurowych i zaczęło pasami odganiać bezładną masę czekających na przeprawę Murzynów. Wtedy pojawił się znajomy strażnik i skinął na mnie, zapraszając mnie do środka. Byle do przodu, pomyślałem i poszedłem za nim.
Biuro imigracyjne mieściło się w starym, prawdopodobnie pamiętającym jeszcze czasy kolonialne budynku w porcie. Otrzymałem tam z powrotem mój paszport z mauretańską pieczątką wyjazdową. Musiałem jeszcze tylko odpowiedzieć na pytanie o zawód, co zostało odnotowane w jakieś księdze na biurku. Po chwili stałem już bezradnie na przystani promowej i bezskutecznie usiłowałem przekonać wioślarza, żeby przewiózł mnie na drugi brzeg w swojej pirodze za owe dwa wymięte banknoty, które mi jeszcze zostały.
- Have you finished your formalities, sir? - padło nagle pytanie gdzieś z tyłu.
Owszem - stempelek już miałem i z prawnego punktu widzenia nic nie stało na przeszkodzie, żebym opuścił Mauretanię. Przede mną stał mężczyzna w średnim wieku o ciemnooliwkowej karnacji w dziwnym, ni to mauretańskim, ni europejskim ubraniu. Zaproponował, że pomoże mi przeprawić się przez granicę i wskaże mi drogę do najbliższego bankomatu. Wiedziałem, że nie robi tego bezinteresownie - trzeba będzie zapłacić mu za pomoc, ale nie miałem wyjścia. Zresztą był to jak najbardziej uczciwy układ. Nieco uspokojony wsiadłem do pirogi i odbiliśmy od brzegu.

Przejdź do dalszego ciągu relacji z podróży do Afryki -->>>>>>>

Forum Viatoris - strona główna

O nas

 

Grafika w tle (godło Mauretanii) to zmodyfikowana grafika z VectorImages.