Mauretania 2007
cz. II
Copyright (c) 2007, 2008 by Radosław Botev
<<<<<<----- Wróć do
początku relacji z podróży do Afryki
Nocny rajd przez Saharę
Na stacji kolejowej w pogrążonym w ciemnościach miasteczku
Choum (Szum) czekało na nas już kilku Maurów. Przy nikłym świetle
małej, turystycznej latarki załadowaliśmy bagaże na dach landrowera
i usadowiliśmy się jak najwygodniej na twardych fotelach
we wnętrzu pojazdu. W dobrych humorach ruszyliśmy przed siebie.
Niestety po około dwustu metrach pojazd zatrzymał się na zakurzonym
i nieoświetlonym placu. No tak - trochę musiało to potrwać,
zanim rozpocznie się kilkudziesięciokilometrowy nocny rajd do
Ataru. Najpierw trzeba było wytargować cenę. W kraju, w którym poza
jedyną linią kolejową z Nawazibu do Zuwiratu zupełnie nie istnieje
transport publiczny, podróżny zmuszony jest do korzystania z
prywatnych taksówek zbiorowych, a ich właściciele mogą dowolnie ustalić
cenę. W praktyce istnieje jednak pewna kwota wyjściowa, od której
zaczynają się negocjacje. Niestety możliwe są one dla obu stron -
kierowca widząc mój ogromny plecak (miałem ze sobą namiot
z karimatą i śpiworem, które okazały się w Afryce Zachodniej
zupełnie nieprzydatne), zażądał ode mnie wyższej kwoty niż od moich
współtowarzyszy. Po krótkich targach nie wyszło mi to jednak aż tak
strasznie drogo - z ukrytej pod ubraniem portmonetki wyciągnąłem
3500 ugiji i już po chwili wszyscy trzej z powrotem
siedzieliśmy w landrowerze w towarzystwie kierowcy i dwóch
miejscowych. Rozpędzony
samochód podskakiwał co chwila na nierównościach
terenu. Na oświetlonej reflektorami przestrzeni przed
maską widziałem śmigające raz po raz kamienie i wyboje zryte
bruzdami kolein, po których - jak zgadywałem
-kierowca odnajdywał właściwą drogę. Wokół panował
nieprzenikniony mrok i mogłem tylko domyślać się, że rozpościera się
tam bezkresna, monotonna hamada. Możliwe, że mijaliśmy niekiedy
jakieś zapomniane przysiółki pasterzy wielbłądów albo chociaż kępki
wysuszonych krzaków, skupionych w miejsach, w których z jakiejś
przyczyny życiodajna wilgoć utrzymywała się dłużej niż gdzie
indziej. Niestety zza zapyziałych szyb trzęsącego landrowera trudno
było nawet odgadnąć kierunek, w którym zdążaliśmy, choć wiedziałem,
że jadąc z Choum do Ataru musieliśmy kierować się na
południe. Choum leży na samej niemal zaminowanej granicy z
Saharą Zachodnią, w miejscu, gdzie tory kolejowe skręcają ostro
na północ i biegną dalej ku kopalniom w Fudajriku i Zuwiracie.
Atar jest zaś oazą położoną nieco dalej na południe, u stóp
rozległego płaskowyżu Adrar. Landrower nieoczekiwanie zatrzymał
się na pogrążonym w ciemnościach pustkowiu. W pierwszej chwili
pomyślałem, że coś się zepsuło, jednak okazało się,
że stanęliśmy w miejscu przeznaczonym na nocne obozowisko.
Jak nam wyjaśniono - kierowca nie mógł wjechać do Ataru w
środku nocy, co - wziąwszy pod uwagę ograniczony czas
urzędowania posterunków kontrolnych na rogatkach - prawdobodobnie
nie jest w Mauretanii niczym nadzwyczajnym. W miejscu naszego postoju
stał mały szałas, w którym towarzyszący nam Maurowie
zaczęli układać się do snu. Zostałem chwilę na zewnątrz, wsłuchując
się we wszechogarniającą ciszę nocy. Nade mną rozpościerało się
rozmigotane niebo, lecz z trudem odnajdywałem znajome kształty
gwiazdozbiorów. Gwiazda Polarna świeci tu tak nisko,
że jej blask ledwo przebijał się teraz przez wiecznie
zakurzony kraniec nieboskłonu. Za to na południu skrzyły się
nieznane gwiazdy, równie nowe i tajemnicze jak wszystko wokół.
Uderzyła mnie myśl, że to, czego właśnie doświadczałem, zdarza się
tylko raz w życiu. Tylko raz można spędzić pierwszą w życiu noc na
Saharze, a zważywszy na ogromną liczbę zakamarków świata, które
czekają jeszcze, żeby je odwiedzić - wątpliwe
też, abym kiedyś po raz drugi stanął dokładnie w tym samym
miejscu, gdzieś w pobliżu Ataru - pod tym dziwnym, niemal obcym
niebem...
Atar
Po krótkiej drzemce nadszedł czas ruszać w
dalszą drogę. Nie rozjaśniło się jeszcze na dobre, kiedy
wygramoliłem się z przydrożnego szałasu. Wyraźnie widziałem jednak
rozległy, płaski teren, niemal zupełnie pozbawiony
roślinności. Panował przyjemny poranny chłód, nie zmącony jeszcze
promieniami słońca. Gdzieś w oddali, na tle lekko
złocącego się wschodniego nieba majaczyły strome stoki Adraru.
Wszyscy ponownie usadowiliśmy się w landrowerze i po chwili pojazd
podskakiwał już na wybojach pustynnego szlaku. Kiedy
wzeszło słońce, mogłem dokładniej przyjrzeć się tutejszym
krajobrazom. Teren stawał się coraz bardziej skalisty - zniknął ów
wszędobylski pył, który tak bardzo dawał mi się we znaki
poprzedniego dnia. Landrower lawirował teraz między skałami,
których rdzawobrunatny odcień zdradzał obecność związków
żelaza. Droga wiła się na tym skalnym podłożu i bez znajomości
okolicy trudno by było odnaleźć właściwy
szlak. Wkrótce pokonaliśmy jednak skaliste wzniesienia i
wyjechaliśmy na płaski teren. Tylko wzdłuż wschodniego
horyzontu przez cały czas ciągnęły się strome klify
krawędzi płaskowyżu Adrar. Moją uwagę przyciągnęło jednak gwałtowne
pojawienie się roślinności - oto znaleźliśmy się nagle wśród gajów
palmowych i małych poletek uprawnych - znak, że wjechaliśmy w obręb
oazy. Stopniowo gęstniała też zabudowa i po pewnym czasie
zatrzymaliśmy się na zapiaszczonym placyku w centrum Ataru. Tu
przyszło nam rozstać się z naszymi mauretańskimi towarzyszami i z
przewodnikiem w ręku ruszyć na poszukiwanie kwatery. Znaleźliśmy
ją na północnych obrzeżach miasta - przytulny pensjonat położony
kilka uliczek za miejskim szpitalem. Właściciel zaoferował nam
miejsce na materacach w zbiorowej sali, tego dnia byliśmy tam
jedynymi lokatorami. Podłużne pomieszczenie nie miało okien i
wyglądało raczej na przystosowaną komórkę, ale to tylko sprawiało,
że wewnątrz panował przyjemny chłód. Nie było to bez znaczenia wobec
coraz bardziej palących promieni słońca mimo wczesnego jeszcze
przedpołudnia. Zapowiadał się upalny dzień. Rozpakowawszy bagaże w moim nowym miejscu
zakwaterowania, wyruszyłem na zwiedzanie Ataru. W pierwszej
kolejności udałem się do centrum miasta, gdzie wzdłuż jednej z
uliczek rozłożyły się stragany z żywnością. Na pierwszy rzut oka
Atar sprawia wrażenie miasta podobnego do Nawazibu - stoją tu takie
same niskie, w dużej
części nieotynkowane budynki, po ulicach jeżdżą wozy
ciągnięte przez osły, wałęsają się tu też kury i kozy. Mimo
wszystko jednak panuje tu o wiele przyjemniejsza atmosfera - w
przeciwieństwie do Nawazibu nie jest to posępna mieścina, w której
na każdym niemal kroku wyzierałoby ubóstwo. Atar sprawia
raczej wrażenie, jakby należał do innej epoki - jakby było to w
miarę dobrze prosperujące miasto okresu
średniowiecza. Stale towarzyszyło mi uczucie takiej właśnie
podróży w czasie - przechadzałem się oto wąskimi, piaszczystymi
uliczkami wśród niskiej, surowej zabudowy. W bocznych zaułkach
próżno szukać samochodów, a jedynym środkiem transportu są
wspomniane ośle zaprzęgi. W uliczkach targowych miejscowi kupcy
i rzemieślnicy wystawiają na handel swoje
towary. Oczywiście do Ataru - współcześnie głównego
ośrodka miejskiego w tej części kraju - dotarła już także i
nowoczesna cywilizacja. Świadczą o tym oplatające miasto linie
wysokiego napięcia, a w ścisłym centrum, tuż obok handlowych uliczek
poprowadzono nawet jedną asfaltową drogę, po której raz po raz
niespiesznie, jakby wpisując się w senną atmosferę miasta,
przejeżdża jakiś samochód. Przy tej główej, choć zaniedbanej ulicy,
ciągną się też najbardziej reprezentacyjne budynki Ataru - z
otynkowanymi i ładnie odmalowanymi elewacjami. Mieszczą się tu też
dwie restauracje, do których można udać się na obiad. Na
przedmieściach działa również lotnisko, obsługujące kilka razy w
tygodniu loty do Nawakszutu - mauretańskiej stolicy, a także czarterowe loty do Paryża, z których
skwapliwie korzystają francuscy turyści. Na
razie skupiłem się jednak na uliczkach "handlowych", jak je
nazywałem, i zacząłem obserwować toczące się tam życie
mieszkańców. Miejscowa ludność złożona jest przede wszystkim z
potomków Arabów i Berberów. Typowym ubiorem mężczyzn jest
tu boubou - luźna tunika
z lekkiego materiału w białym lub niebieskim kolorze.
Niektórzy mają na głowie turban. Część mężczyzn ubrana
jest także na sposób europejski. Kobiety nie noszą
zakrywających twarz kwefów, jednak obowiązkowa wydaje się chusta
zasłaniająca włosy, mogąca mieć najrozmaitsze barwy i wzory. Taki
tradycyjny strój miejscowych kobiet nazywa się melhafa i wykonywany jest z jednego kawałka
materiału. Przy rozłożonych wzdłuż
wąskich uliczek stoiskach kupić można świeże pieczywo, a także owoce
i warzywa. Inne towary do nabycia są także w drobnych sklepikach
spożywczych. Właśnie w nich zaopatrzyłem się w prowiant oraz
butelkowaną wodę mineralną. Możliwość nabycia tej ostatniej okazała
się niezwykle istotna - chociaż był to koniec stycznia, w południe
upał stawał się nie do wytrzymania, a miejscowa "kranówka"
niekoniecznie musiała nadawać się do spożycia. W wielu sklepach w
mieście istnieje także możliwość skorzystania z telefonu i
skontaktowania się z Polską. Nie ma tu typowych budek
telefonicznych, ale - o ile na drzwiach wejściowych widnieje
stosowna informacja - sprzedawca na żądanie podaje aparat. Czasami
będzie to staroświecki telefon z obrotową tarczą, a czasem nawet
telefon komórkowy właściciela sklepu. Wprawdzie miałem przy sobie
własną komórkę, jednak polska sieć Plus nie zawarła umowy z
żadnym mauretańskim operatorem, skutkiem czego mój aparat był w
Mauretanii bezużyteczny. Jakość połączeń z miejscowych telefonów nie
była najlepsza, jednak na krótką rozmowę w zupełności
wystarczała. Kiedy przechadzałem się po
centrum Ataru, nieuniknienie budziłem zainteresowanie miejscowych
dzieciaków, które zagadywały mnie prosząc o kilka drobniaków.
Właśnie od nich po raz pierwszy usłyszałem ów słynny, popularny w
tej części świata wyraz cadeau, który dosłownie oznacza
podarunek, a którego znaczenie rozszerzono tu także na jałmużnę, a
nawet łapówkę. Kilka praktycznie bezwartościowych dla mnie monet o
nominale 20 ugija (równowartość kilkunastu polskich groszy) zwykle
wystarczało, żeby zaspokoić żądania dzieciaków. Jeden z nich pomógł
mi nawet załatwić transport na następny dzień do Szinkitu, dzięki czemu nie musiałem już potem
tracić czasu na poszukiwanie kierowcy. Szukając schronienia
przed nieznośnym upałem mauretańskiego dnia trafiłem wreszcie na
skraj daktylowych gajów na północnych przedmieściach. Palma
daktylowa porasta zewnętrzne obszary oazy, we wnętrzu której
rozwinęło się współczesne miasto. Początkowo istniała tu tylko
niewielka osada, a głównymi centrami kulturalnymi były
położone nieco dalej w głąb Adraru ksary Szinkit
(Chinguetti) i Wadan (Ouadane). Dopiero po upadku
tych ostatnich Atar rozwinął się jako znaczący ośrodek miejski
regionu. Po uzyskaniu niepodległości przez Mauretanię w 1960
roku Atar miał nawet szansę zostać stolicą młodego
państwa. Ostatecznie zamysłu tego nie zrealizowano, głównie ze
względu na niedogodne położenie miasta z dala od szlaków
komunikacyjnych. To właśnie temu faktowi swoje istnienie zawdzięcia
dzisiejsza mauretańska stolica Nawakszut, zbudowana praktycznie od
podstaw w latach 60. i 70. ubiegłego wieku na atlantyckim
wybrzeżu. Wśród palmowych zagajników
natrafiłem na stare zabudowania, wznoszone z kamienia i
gliny. Znowu doznałem wrażenia swoistej podróży w czasie -
tym razem przeniosłem się jednak gdzieś w głęboką starożytność,
w epokę pierwszych, bliskowschodnich cywilizacji:
widziałem pola uprawiane przy użyciu prymitywnych
narzędzi, tradycyjne studnie z żurawiem, wozy zaprzęgnięte w
osły, a także spacerujące w cieniu palm zwierzęta
hodowlane. W połączeniu ze swoistym krajobrazem saharyjskiej
oazy, glinianymi budowlami i dziwnymi, niemal antycznymi
strojami miejscowej ludności wywoływało to skojarzenia ze
starożytnym Egiptem czy Mezopotamią. Późnym
popołudniem wróciłem do pensjonatu. Musiałem wypocząć przed podróżą
do Szinkitu, zaplanowaną na następny dzień.
Przejdź do dalszego ciągu relacji z podróży
do Afryki -->>>>>>>
|