Mauretania 2007
cz. I
Copyright (c) 2007, 2008 by Radosław Botev
<<<<<<----- Wróć do
początku relacji z podróży do Afryki
Trasa podróży przez
Mauretanię
Do Mauretanii przez pole minowe
Mauretanię oddziela od Sahary Zachodniej kilometrowej szerokości pas ziemi niczyjej. Furgonetka
podskakiwała co chwilę na nieutwardzonym szlaku, a kierowca
gwałtownymi skrętami kierownicy wymijał co głębsze dziury i co
większe kamienie w pylistym podłożu. Trzeba mieć
nie lada nerwy do pokonania tego
- zdawałoby się - krótkiego odcinka drogi między
marokańskim a mauretańskim punktem granicznym. Spalone wraki pojazdów po
obu stronach naznaczonego koleinami szlaku uzmysławiają bardziej niż cokolwiek innego, że
przejeżdża się właśnie przez sam środek saharyjskiego pola minowego. Teren ten jest niemym
świadectwem sporów o prawo do Sahary Zachodniej, jakie toczyły
się między Marokiem a Mauretanią po wycofaniu się Hiszpanów
w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia. Jeszcze wcześniej, w
latach sześćdziesiątych, Maroko zgłaszało roszczenia nawet
w stosunku do samego terytorium Mauretanii
- konflikt ten został zażegnany w 1970 roku za
sprawą porozumienia między marokańskim królem Hassanem II a mauretańskim
prezydentem Moktarem uld Daddahem. Jednak chociaż granice Mauretanii są
już dziś ustalone, władze skwapliwie kontrolują migracje ludności z
obawy o możliwość wznowienia zbrojnych działań
zachodniosaharyjskiego Frontu Polisario. Po
kilku minutach wyjechaliśmy wreszcie na utwardzony szlak
tuż przy drewnianym baraku z powiewającą zieloną flagą z
żółtym półksiężycem - posterunku granicznym Mauretanii. Wizę zdobyłem
już wcześniej w Kasablance, jednak można ją było wtedy uzyskać także
na granicy. Formalności przebiegły sprawnie i już po
niecałym kwadransie zmierzaliśmy wśród wydm nową asfaltową szosą
w kierunku Nawazibu - pierwszego miasta po mauretańskiej
stronie granicy. Nawazibu - tam, gdzie zaczyna się przygoda
Dla większości
przyjeżdżających tu podróżnych Nawazibu (Nouadhibou) jest tylko
krótkim, niezbyt ciekawym przystankiem w dalszej podróży - można
stąd jechać na południe do Nawakszutu lub na wschód - do ukrytych
wśród pustyni oaz i największych atrakcji Maurtetanii: Szinkitu (Chinguetti) i Wadanu (Ouadane). Ja
jednak nie czułem się tego dnia najlepiej - poważnie dawało o sobie
znać przeziębienie, jakiego nabawiłem się jeszcze w Casablance.
Postanowiłem więc zatrzymać się tu na jakiś czas, podczas gdy moi
towarzysze podróży - Szkot i Australijczyk, których spotkałem w
Ad-Dachli - wyruszą dalej. Pieniądze wymieniliśmy zaraz
po opuszczeniu naszej zbiorowej taksówki - od razu zaroiło się koło
nas kilkunastu Arabów w turbanach, oferujących taką
usługę. W pobliżu - zgodnie zresztą z oczekiwaniami - nie
było oficjalnego kantoru, więc chcąc nie chcąc skazani byliśmy
na czarny rynek. Na
szczęście trafiliśmy na uczciwych "przedsiębiorców", którzy nie zażądali od nas
zbyt wysokiej prowizji. Wybierając się w podróż do Mauretanii
należy jednak pamiętać, aby zabrać ze sobą raczej euro niż
dolary - europejska waluta jest w krajach frankofońskich
Afryki Zachodniej znacznie chętniej przyjmowana. Mając przy sobie
euro bez problemu otrzymałem plik zielonkawych banknotów ugiji
mauretańskiej. Po
takiej transankcji pojechałem dalej miejską taksówką w kierunku
Campingu Abba - jednego z kilku miejsc noclegowych w
Nawazibu. Miasteczko sprawia ponure wrażenie - budynki w
większości wyglądają jakby były wzniesione tylko prowizorycznie,
często z nieotynkowanych cegieł, a niektóre wręcz jakby
niedokończone albo już w rozsypce. Ulicami wałęsają się wyleniałe
kozy i osły, a wokół unosi się wszędobylski pył z pustyni. Dla mnie
miasto to było jednak czymś więcej - oto po raz pierwszy wyjechałem
poza typowo turystyczny świat. Podróż do Maroka to tak naprawdę nie
jest przecież jeszcze żadna poważna wyprawa - dopiero tu, w
Mauretanii, czułem, że zaczynała się dla mnie prawdziwa
przygoda. Camping Abba to otoczone
murem podwórko. Właściciel zaoferował mi najpierw miejsce
w stojącym tam już namiocie, ale za niewiele większą
opłatą można też było zatrzymać się w całkiem przyzwoitym jak
na mauretańskie warunki pokoju z łazienką. Oczywiście wybrałem tę
drugą opcję, chociażby dlatego, że musiałem
wyleczyć spowodowaną przeziębieniem gorączkę. Tego dnia
udałem się jeszcze do miejscowej apteki po aspirynę (produkt
francuski, najwyraźniej niedawno sprowadzony z Europy), po czym
wróciłem na kemping. Następnego dnia czułem się już na
tyle dobrze, że mogłem pozwolić sobie na zwiedzanie miasteczka.
Nawazibu leży na wąskim, wysuniętym w morze piaszczystym cyplu, na
którego południowym krańcu znajduje się Przylądek Biały
(Ras al-Abjad albo Ras Nawazibu). Cypel podzielony
jest wzdłuż zaminowaną granicą z Saharą Zachodnią, nie wolno więc
zapuszczać się zbyt daleko na jego zachodnią część. Mnie zresztą i
tak interesowały bardziej wschodnie wybrzeża - cypel odgradza bowiem
od oceanu niewielką zatokę, na której znajduje się
największe na świecie cmentarzysko statków. Przez lata porzucono tu
blisko setkę statków i kutrów rybackich, zbudowanych w okresie od
lat pięćdziesiątych do lat osiemdziesiątych ubiegłego
wieku. Wraki stwarzają zagrożenie dla środowiska (głównie z powodu
możliwych wycieków ropy do morza), a także dla wciąż pływających w
zatoce łodzi rybackich. Istnieją wprawdzie plany rozwiązania tego
problemu z pomocą środków otrzymanych od Unii Europejskiej, wydaje
się jednak, że sprawa utknęła w martwym punkcie. Z tutejszymi wodami wiąże się jeszcze jedno ponure
zagadnienie. Nawazibu jest bowiem portem, skąd wyrusza najwięcej
mauretańskich nielegalnych emigrantów, usiłujących przedostać się
przez Atlantyk na hiszpańskie Wyspy Kanaryjskie. Uciekinierami
są często najbiedniejsi członkowie tutejszej społeczności,
których nie stać na solidne kutry rybackie i którzy tym samym
zmuszeni są przemierzać ocean w lichych, drewnianych łodziach i
pirogach. Nic więc dziwnego, że wielu z nich ginie bez wieści na
morzu. W Nawazibu działa port morski, który pełni funkcję
przystani dla wracających z połowu rybackich kutrów. Port ma
jednak jeszcze jedno o wiele ważniejsze zadanie: codziennie
wyruszają stąd statki eksportujące rudę żelaza - główne bogactwo
naturalne Mauretanii. Wydobywa się ją jednak nie tu - nad brzegami
Oceanu - ale daleko w głębi Sahary, z kopalni w obrębie masywu
Kidjat Idżdżil w bliźniaczych miasteczkach Fudajrik
(F'derick) i Zuwirat (Zouérate). Surowiec transportowany jest
stamtąd pociągiem - jedyną linię kolejową kraju obsługuje
najdłuższy regularnie jeżdżący pociąg na świecie. Kolej mauretańska
jest też najwygodniejszym środkiem lokomocji, jakim mogłem dostać
się w głąb kraju. Kolej mauretańska
Było już dobrze po południu, kiedy następnego
dnia złapaliśmy miejską taksówkę i ruszyliśmy w kierunku stacji
kolejowej. Miejsce w mającym już swoje lata białym mercedesie
zajmowali koło mnie dwaj inni, poznani na kempingu podróżni -
Australijczyk i Hiszpan. Tak jak i ja planowali dostać się do
Szinkitu. Decyzję o skorzystaniu z taksówki podjęliśmy w ostatniej
chwili - początkowo planowaliśmy iść pieszo, obawialiśmy się jednak,
że nie zdążymy na czas znaleźć stacji kolejowej. Jak się okazało -
słusznie. "Stacja" okazała się bowiem malutką, obskurną budką,
stojącą w piasku na zupełnym pustkowiu za miastem. Nigdy nie
zgadlibyśmy, że zatrzymują się w tym miejscu pociągi. Dawno temu, w
zamierzchłych kolonialnych czasach (co najmniej 50 lat temu)
zapewne działała tu nawet kasa biletowa, o czym świadczyć
mogło okratowane, zapyziałe okienko. Dziś jednak próżno by tam
szukać biletera, a sam przystanek wyglądał dość nędznie ze
swoimi odrapanymi z farby ścianami. Żałosnego wrażenia dopełniały
jeszcze wszędobylskie muchy, obsiadujące wszystko i
wszystkich. Wzdłuż ginących wśród
bezkresnych wydm torów kolejowych stopniowo zaczynali zbierać się
podróżni. Miejscowa ludność ma wyraźnie mieszane pochodzenie. Z
jednej strony nie brak tu Arabów o ciemnooliwkowej cerze, ubranych w
długie, zwiewne tuniki i noszących turbany, z drugiej strony obecni
są także Murzyni - zgaduję, że przybyli kiedyś z południa kraju, z
żyznych rejonów nad Senegalem, do których miałem dotrzeć dopiero za
kilkanaście dni. Z drugiej strony mogli to być też Haratyni -
berbersko-arabscy potomkowie dawnych czarnych niewolników. Stanowią
oni dziś jedną z ważniejszych grup etnicznych Mauretanii.
Większość podróżnych taszczyła jakieś ciężkie
toboły, które - jeśli pochodzili z biedniejszych rodzin -
mogły zawierać pokaźną część ich dobytku. Mogły to być też towary
na handel, zakupione w dużym - jak na mauretańskie warunki
- ośrodku miejskim, jakim jest Nawazibu. - Ou voyagez-vous? - głos biletera przerwał mi rozmyślania. -
Zouérate? -
Choum - podałem właściwą destynację. Bileter, który
najwyraźniej dopiero chwilę wcześniej pojawił się na
stacji, zapytał jeszcze, jaki sposób podróży pociągiem mi
odpowiada. Dość popularna wśród miejscowych jest podróż w wagonie na
rudę żelaza. Jazda taką "węglarką" ma tę zaletę, że jest
darmowa, jednak wady w postaci wszechobecnego pyłu, który trudno by
było potem sprać ze skóry i ubrania, skutecznie odstraszyły mnie od
tego pomysłu. Pozostał mi więc zakup biletu na jazdę w jedynym
pasażerskim wagonie dwuipółkilometrowego pociągu. Pociąg, opóźniony o pół godziny, z głośnym łoskotem
zajechał przed stację. Lokomotywa ciągnąca za sobą tysiące ton
żelastwa musi gwałtownie szarpać składem, żeby ruszyć z miejsca, i
równie gwałtownie hamować, żeby przeciwdziałać bezwładności
rozpędzonej machiny. Każde takie szarpnięcie posyła głośną, dudniącą
falę drgań przez całą długość pociągu. Pociąg zaś jest na tyle długi,
że kiedy zatrzymał się na stacji, wyglądał
jak żelazny mur, rozpostarty aż
po zamglony lotnym kurzem horyzont. Na
szczęście jedyny pasażerski wagon ustawił się tuż przed stacją,
więc już po chwili zaczęliśmy wsiadać i
przepychać się wśród miejscowych w poszukiwaniu najlepszego
przedziału. W zasadzie nie mieliśmy dużego wyboru - wszystkie
miały fotele z podartym obiciem i wystającymi tu i ówdzie
sprężynami. W końcu usadowiliśmy się w jednym z przedziałów. Dopiero
teraz, kiedy pociąg ruszył, w pełni uzmysłowiliśmy sobie siłę, z
jaką lokomotywa szarpie wagony - gdybyśmy stali, szarpnięcie to na
pewno zrzuciłoby nas z nóg.
Po
drodze pociąg mijał małe, mauretańskie wioski.
Wyglądały podobnie jak Nawazibu - stały tam tylko nieciekawe,
monotonne budynki z nagiej cegły. Jeszcze w połowie lat
sześćdziesiątych ubiegłego wieku Mauretania była krajem wędrownych
pasterzy, żyjących w namiotach na Saharze. Dopiero katastrofalna
susza, która w latach siedemdziesiątych nawiedziła strefę
Sahelu, przyczyniła się do masowej migracji ludności do
miast, co doprowadziło do załamania się tradycyjnej struktury
społeczeństwa. Pociąg kilkakrotnie zatrzymywał się na jakichś
nieoznakowanych stacjach, a potem ruszał ze znajomym, gwałtownym
szarpnięciem. Przez uchylone, nie dające się zamknąć
okno wpadało do środka powietrze, przesycone drapiącym w gardło
pyłem z pustyni. Cieszyłem się, że nie skorzystałem z darmowej
podróży w węglarce - teraz byłbym już cały umorusany nie tylko
resztkami rud żelaza, ale i piaskiem z Sahary. Na niskich
szerokościach geograficznych zmierzch zapada szybko i wkrótce
niewiele już można było dostrzec za zapyziałą szybą. Do Choum (czy
też Szum w polskiej transkrypcji) mieliśmy dojechać około
drugiej w nocy, a potem czekała nas jeszcze nocna jazda do Ataru,
dlatego wykorzystałem resztę kilkugodzinnej podróży na odpoczynek. Z
drzemki wyrwało mnie w środku nocy zamieszanie w przejściu - pociąg
zatrzymał się właśnie w Choum. Zabraliśmy bagaże i pospiesznie
wysiedliśmy w duszną, ciemną noc pustyni.
Przejdź do dalszego ciągu relacji z podróży
do Afryki -->>>>>>>
|