Maroko 2007 cz. I
Copyright
(c)
2007 by Radosław Botev
Trasa podróży
Tangier
Wizyta w Maroku w styczniu 2007 roku była
częścią mojej podróży do Afryki
Zachodniej. Z hiszpańskiego portu w Algeciras
dostałem się promem przez Cieśninę Gibraltarską do Tangieru. W porcie w
Tangierze upłynęło sporo czasu, zanim sprawdzono nam paszporty.
Kontrola graniczna odbywa się jeszcze na promie - bez odpowiedniej
pieczątki nie można zejść na ląd. Wiza dla obywateli polskich nie
jest już wymagana - trzeba tylko pamiętać o wypełnieniu małego
druczka z danymi personalnymi i celem wizyty w Maroku; najlepiej to
zrobić jeszcze w czasie rejsu - później sporym utrudnieniem jest
tłok i zamieszanie przy okienku z kontrolą paszportową. Oprócz
pieczątki strażnik wbija do paszportu także numer, który trzeba
potem podawać w każdym hotelu, w jakim zatrzymamy się w Maroku, a
także w punktach kontrolnych na Saharze Zachodniej. Należy
też pamiętać, że władze Maroka wykazują czasem niechęć w stosunku do
zagranicznych dziennikarzy, tak więc przy wypełnianiu wszelkich
druczków z danymi osobowymi lepiej w takim wypadku wpisywać inną
profesję. Kiedy wreszcie udało mi się wystać w kolejce upragniony
stempelek, udałem się schodami pod pokład promu, a stamtąd - z
trudem przeciskając się z plecakiem między wciąż czekającymi tam
ciężarówkami - znalazłem się w końcu w Afryce. Wymieniłem
pieniądze w jednym z portowych kantorów i kiedy tylko ruszyłem
w stronę miasta, zagadnął mnie jakiś taksówkarz i
zaproponował mi podwiezienie do Hotelu Holland w
Tangierze. Odmówiłem, ponieważ przyjęcie tej oferty oznaczałoby
najpewniej konieczność zapłacenia w hotelu prowizji. Ponieważ
jednak nie miałem dobrego pomysłu, gdzie szukać taniego noclegu
(schronisko młodzieżowe w Tangierze czynne jest
tylko latem), po chwili znalazłem sobie własną taksówkę i
pojechałem obejrzeć ten Hotel Holland. Okazało się, że jest to
raczej prywatny pensjonat - nieco obskurny, ale przecież nie
szukałem luksusu. Dlatego po namyśle zdecydowałem się zostać właśnie
tutaj. Jakież było moje zdziwienie, kiedy właściciel zażądał ode
mnie... prowizji dla taksówkarza! Jak to? Sam znalazłem taksówkę,
kazałem się tu przywieźć i zapłaciłem za jazdę - to za co mam
jeszcze płacić? Jaką prowizję? W końcu właściciel pensjonatu dał za
wygraną i stwierdził, że sam zapłaci.
W samym Tangierze nie ma szczególnie wiele do zwiedzania. Kasba
(stara arabska dzielnica) jest bardzo zaniedbana i zaśmiecona -
miejscami czułem się tam jak w dzielnicy slumsów, było to bardzo
nieprzyjemne wrażenie. Zawróciłem więc, przeszedłszy jedynie kilka
uliczek. Skierowałem się wtedy ku reprezentacyjnej ulicy
miasta - biegnącej wzdłuż plaży Avenue Mohammed V.
Aleja ta też nie jest szczególnie ładna - ot, dwupasmówka obsadzona
palmami, przy której wznoszą się nowoczesne
budynki. Przechadzka zdecydowanie pomogła mi jednak odpocząć od
widoku zaśmieconych uliczek kasby. Przeszedłem się także
kawałek po opustoszałej o tej porze roku plaży. Tangier położony
jest w małej zatoczce, osłoniętej od wiatru przez pobliskie wzgórza,
co sprawia, że latem jest tu zapewne niemiłosiernie gorąco, a
bliskość miasta poważnie zmniejsza atrakcyjność tego
miejsca wypoczynku. Ale przynajmniej plaża jest dość
szeroka. Wizytę w Tangierze zakończyłem długim spacerem do
tutejszej stacji kolejowej. Jest
to ładnie odmalowany budyneczek, który - muszę
przyznać - robi całkiem miłe wrażenie w tym
niezbyt atrakcyjnie wyglądającym mieście. Szkoda tylko, że zbudowano
go z dala od centrum - niemal w szczerym
polu. Rzuciłem okiem na rozkład jazdy, ale szczerze mówiąc nie
bardzo mogłem się w nim połapać. Postanowiłem
więc podróż w głąb Maroka odbyć następnego dnia
autobusem. Na dworcu stawiłem się wcześnie
rano, jednak okazało się, że mój autobus do Fezu odjedzie dopiero
koło południa. To znaczy - autobus firmy przewozowej, do której
zgłosiłem się na początku. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że w
Maroku działa wielu przewoźników, więc dobrze jest popytać
w kilku stoiskach o najbliższy odjazd. No i nie każdy
autobus nadaje się na długie podróże - mój okazał się stary i
zdezelowany i - co gorsza - pozbawiony
klimatyzacji. Odczułem więc ogromną ulgę, kiedy wreszcie - po
sześciu godzinach jazdy w upale - znalazłem się w końcu w
Fezie. Fez
Pierwsze, co rzuca się w oczy po przyjeździe do średniowiecznej stolicy
Maroka, to masywne mury obronne, broniące
dostępu do najstarszej części miasta - wpisanej na listę światowego dziedzictwa UNESCO medyny w Fezie. W obręb murów można
przedostać się jedynie kilkoma bramami, będącymi typowym
przykładem architektury arabskiej. Zatrzymałem
się w Hotelu Mauritania, na skraju kasby, tuż
przy błękitnej bramie Bab Bu-Dżelud - wizytówce
Fezu. Brama najpiękniej wygląda, kiedy oświetlają ją promienie
słońca - jej polichromowa fasada mieni się wtedy wieloma
kolorami. Zaraz za bramą rozpoczyna się
labirynt uliczek kasby Fas al-Bali, wzdłuż
których rozłożone są stragany
z rozmaitymi towarami, ale też meczety i medresy. To
najstarsza część miasta, założona jeszcze przez sułtanów z
dynastii Idrysydów. Było coś magicznego w tej przechadzce uliczkami
pierwszego prawdziwie arabskiego miasta, do którego udało mi się
dotrzeć w czasie moich podróży. Oczywiście już wkrótce zgubiłem się
w tym labiryncie, ale to tylko dodało smaku przygodzie.
Przeszkadzała mi tylko duża liczba wałęsających się tu turystów - ze
względu na swoje miejsce w historii Maroka jako historyczna stolica
tego kraju (za czasów sułtanów) Fez jest jednym z ważniejszych celów
wycieczek turystycznych. Jednak w ogólnym tłumie Marokańczyków
kłębiących się w uliczkach kasby turyści aż tak strasznie
nie rzucali się też w oczy. Kolejny dzień w Fezie poświęciłem na zwiedzanie
zakątków miasta poza dzielnicą Fas al-Bali. W pierwszej kolejnosci
udałem się w stronę rezydencji królewskiej.
Król Maroka jest właścicielem posiadłości w każdym większym
mieście Maroka - niestety nie są one udostępniane zwiedzającym.
Pozostało mi więc obejrzeć budynek pałacu od
zewnątrz. Najbardziej reprezentacyjna jest elewacja od
strony Place des Alaouites (Placu Alawitów). Większa część placu
wyłączona jest z ruchu i obsadzona drzewami. Na placu usytuowano
fontanny, a w głębi widoczna jest zdobiona brama
wjazdowa na teren posiadłości króla. Jest to moim zdaniem
najpiękniejsze (choć bynajmniej nie najciekawsze!) miejsce w
Fezie. W
drodze powrotnej rzuciłem jeszcze okiem na położoną po przeciwległej
stronie pałacu dzielnicę Mulaj Abdullah oraz królewskie ogrody
Jardins de Boujeloud. Zimą, kiedy nieczynne są fontanny, ogrody
nie prezentują się tak okazale, jednak tutejsza zieleń pozwala
odetchnąć od gwaru ulic i kasby al-Bali. Teren ogrodów nie jest
okazały, toteż dość szybko go zwiedziłem. Posiedziałem tu jednak
odrobinę dłużej w cieniu palmowej alejki. Po chwili odpoczynku skierowałem się
na wzgórza wznoszące się ponad Fezem - w stronę ruin
Bordż Nord - "Bramy Północnej". Z posępnych
ruin roztacza się wspaniały widok na kasbę Fas al-Bali i
okolice miasta. W pobliżu znajdują się także pozostałości Grobowców
Marynidów. Zwiedzając Fez skupiłem się
przede wszystkim na poznaniu atmosfery tego miasta. Przechadzałem
się labiryntem uliczek kasby, podziwiałem pozostałosci dawnych
murów obronnych, obserwowałem życie mieszkańców na
bazarach... Nie można jednak zapomnieć, że Fez - jako stolica
dawnego sułtanatu Maroka - pełnił również przez wieki rolę ośrodka
kultury
i edukacji islamskiej. Do odwiedzenia pozostały mi więc jeszcze
takie zabytki, jak medresa Bu Inania czy
meczet Al-Karawijjin. Wszystko to postanowiłem jednak odłożyć
sobie na następną wizytę. W końcu - wbrew pozorom -
Fez nie jest przecież aż tak strasznie daleko...
Przejdź do dalszej części
relacji z podróży do Maroka
->>>>>>>>>
|