
Gambia 2007
cz. VI
Copyright (c) 2007, 2009 by Radosław Botev
<<<<<<----- Wróć do
początku relacji z podróży do Afryki
U rodziny Barry
Pod wieczór
drugiego dnia pobytu w Janjanbureh, kilka godzin po powrocie
z wycieczki po rzece Gambia, udałem się na umówioną wizytę
u miejscowej rodziny. Ebrima Barry - Fulanin poznany
poprzedniego dnia - poprowadził mnie zakurzonymi uliczkami
miasteczka między prowizorycznymi, drewnianymi zagrodami. W
końcu zatrzymaliśmy się przed jedną z takich zagród
- pośrodku obejścia stał obskurny dom z nietynkowanej cegły ze
strzechą na dachu. Usiadłem z Ebrimą wewnątrz ciemnego pokoju z
jednym tylko otworem okiennym i jednym wejściem po przeciwnej
stronie. Panowały tam warunki iście spartańskie - stało tam tylko
jedno łóżko i szafka, dla mnie Ebrima przyniósł jeszcze pastikowy
fotel. Nie
poznałem całej rodziny - ojca Ebrimy nie było w domu, podobno gdzieś
pojechał, ale nie mogłem się dopytać, dokąd. Zjawiła się za
to matka Ebrimy - Binta (na zdjęciu z Ebrimą). Nie znała
angielskiego - posługiwała się tylko miejscowym dialektem języka
fulfulde, znanym tutaj jako język fula. Kiedy jednak przysłuchiwałem
się jej rozmowie z Ebrimą, zauważyłem, że w języku tym istnieje
obecnie wiele zapożyczeń z języka angielskiego i francuskiego, do
tego stopnia, że czasem miałem nawet wrażenie, że - nie znając nawet
kontekstu - mógłbym przy uważnym słuchaniu odgadnąć temat rozmowy.
Język fulfulde nie może jednak żadną miarą uchodzić za język
kreolski - klasyfikowany jest on w obrębie wielkiej rodziny języków
nigero-kongijskich i jest ważnym językiem Afryki Zachodniej,
rozprzestrzenionym w różnych dialektach od Senegambii aż po Nigerię
i Kamerun. Posiada rozbudowaną gramatykę z typowym wśród
afrykańskich języków złożonym systemem klas nominalnych. Zakładam,
że mimo mojego dość subiektywnego wrażenia o dużej liczbie
zapożyczeń, pewnie niełatwo byłoby mi się nauczyć języka moich
gospodarzy.
Poznałem także siostrę Ebrimy - dwudziestoletnią Mamasirę.
Rozmawialiśmy trochę, po czym wyszliśmy wszyscy na podwórze
przed domem. Zaczynało się już zmierzchać, a wokół z
wolna zapadały ciemności. U rodziny Barry nie ma elektryczności -
co jednak ciekawe, Ebrima korzysta ze zdobyczy współczesnej
techniki, jaką jest telefon komórkowy! Widziałem telefony też
u innych młodych Gambijczyków z Janjnabureh. Ebrima wyjaśnił
mi, że kiedy nadchodzi pora, żeby naładować telefon, udaje się do
sąsiadów, którzy mają u siebie prąd. Tak oto współczesność
miesza się w Gambii z tradycyjnym, afrykańskim stylem życia w
pozbawionym wygód, spartańskim domostwie bez elektryczności i
bieżącej wody, za to w zażyłych relacjach z
sąsiadami.
Na zewnątrz, przy rozpalonym ognisku zaczęliśmy
posiłek, przy którym obecny był także wujek Ebrimy z żoną
i czwórką małych dzieci. Wspólnie jedliśmy danie, oparte głównie na
ryżu i mięsie, i rozmawialiśmy wśród śpiewu cykad, poznając się
bliżej. Mamasira uczy się w miejscowej szkole, jej rodzinę
stać na to dzięki rządowym programom. W przyszłości chciałaby
pójść na uniwersytet i - co było dla mnie szczególnie zaskakujące -
wybrałaby wówczas strudia na inżynierii. Zastanawiałem się, ile
młodych dziewcząt w tradycyjnie partrarchalnym przecież, gambijskim
społeczeństwie ma podobne dążenia. Najwyraźniej Zachód powoli
zaczyna też odciskać swoje piętno także wśród kultur Czarnego Lądu.
Nawet Ebrima stwierdził, że chciałby w przyszłości ożenić się z
Europejką. - A po co ci biała kobieta? - zapytałem. -
Przecież ona nie będzie ci prać, gotować i sprzątać. - Będzie
pracować - odpowiedział - żebym ja nie musiał się o wszystko
troszczyć. Spójrz na tych wszystkich mężczyzn tutaj: stale tylko
tyrają na swoje żony, a one nie robią nic, tylko wyciągają rękę po
pieniądze. Taki oto jest obraz tradycyjnych, partralchalnych
relacji kobiet i mężczyzn w oczach młodego Gambijczyka z Janjanbureh. Basse Santa Su i z powrotem
Droga z Janjanbureh
do Basse Santa Su - ostatniego gambijskiego miasta, jakie
zamierzałem odwiedzić w czasie mojej wyprawy - wiedzie już
południowym brzegiem rzeki. Z Wyspy MacCarthy dostałem się tam
promem, zawieszonym na przerzuconej w poprzek rzeki stalowej linie.
Spalinowy silnik promu nawija linę na ogromną szpulę, dzięki czemu
prom przesuwa się po wodzie między przeciwległymi brzegami. Mniej
więcej w połowie rzeki prom zawrócił nieoczekiwanie, jak się później
okazało, po to, żeby zabrać samochód policyjny, czekający na brzegu.
Policjant jest widać w Gambii ważną osobistością, przedstawicielem
władzy, i nie może zaczekać kilku minut na powrót promu, tylko prom
wraca po policjanta, gdy ten zjawi się na brzegu. Południowa
trasa gambijska - South Bank Road - na odcinku z
Janjanbureh do Basse Santa Su przeciska się wśród bagien i zarośli.
Nie jest bynajmniej w tak złym stanie, żeby mogła usprawiedliwiać
rezygnację z jej uczęszczania przez taksówki zbiorowe z Bandżulu.
Nie wiem jednak, jak trasa ta wygląda na zachód od Janjanbureh. W
samym Basse Santa Su nie ma za bardzo nic ciekawego
- miasteczko znalazło się w planach mojej podróży ze względu na
fakt, że planowałem początkowo jechać stąd prosto do Senegalu, ku
wsi Vélingara, a stamtąd do Tambacoundy. Powoli kończyła mi się już
jednak gotówka, z takim trudem zdobyta w bankomacie w Bandżulu. A w
Tambacoundzie bankomatów nie ma i ryzkykowałbym utknięcie
bez pieniędzy w samym środku Senegalu. Dlatego w planach na
najbliższe dni miałem powrót do Farafenni, a stamtąd podróż wprost
do Dakaru z noclegiem po drodze w Kaolacku. Na razie byłem jednak
w zakurzonym i rozpalonym przez tropikalne słońce Basse Santa
Su. Miasteczko pod względem ruchliwości przypomina trochę Farafenni,
jednak jest tu nieco mniej przyjemnie - chociaż działa tu ważne
targowisko - brakuje tej intrygującej atmosfery handlowego
miasteczka. Paradoksalnie to właśnie dzięki handlowi Basse Santa Su
zawdzięcza swój rozwój. Blisko stąd bowiem do wschodnich
części Senegalu i północno-wschodniej Gwinei, które przed
utwardzeniem dróg w ostatnich latach skutecznie odseparowane
były od Dakaru czy Konakry. Basse było wtedy dogodnie
położonym przystankiem handlowym nad brzegiem rzeki Gambia. W Basse
Santa Su spędziłem jedynie dwie godziny, włócząc się po
uliczkach. Janjanbureh odległe jest o ponad trzysta kilometrów,
więc wycieczka musiała z konieczności trwać cały dzień. W drodze
powrotnej mikrobus, służący mi za taksówkę zbiorową zboczył
nieco na południe od głównej trasy i zatrzymał się w jednej z
wiosek, zapewne tuż przed samą granicą z Senegalem. Nie jestem
pewien nazwy tej wioski, jednak odbywało się tam właśnie
lumo, takie jak wcześniej w Farafenni. Była
to środa, a w środy lumo odbywają się w wiosce
Gambissara, wnoszę więc, że to właśnie tam
trafiłem.
Mikrobus zatrzymał się na ledwie kilka minut,
tyle tylko, by podróżni zmierzający na targowisko zdążyli
wysiąść, a wracający z handlu mogli załadować
zakupione towary. Staliśmy jednak, odniosłem wrażenie, na samym skraju
targowiska, i udało mi się dzięki temu
zauważyć, że miejsce to było nieco lepiej zorganizowane
niż to w Farafenni: stoiska uprzorządkowane były w szeregi
i sam układ przestrzenny targowiska nie sprawiał przez to tak chaotycznego
wrażenia jak w Farafenni, poza tym jednak panował ogólny
tumult afrykańskiej wsi handlowej.
Do Senegalu
Ostatniego dnia pobytu w Gambii wcześnie rano
opuściłem Janjanbureh. Na północnym brzegu rzeki stał autobus z
prawdziwego zdarzenia - podobno nawet o ustalonym rozkładzie jazdy.
Rzeczywiście, kiedy odjechał w kierunku Farafenni, był jeszcze
prawie zupełnie pusty, co byłoby nie do pomyślenia w przypadku
taksówek zbiorowych. Na miejscu szybko znalazłem transport do
senegalskiego Kaolacku, wzdłuż trasy transgambijskiej. Posterunek
graniczny w Farafenni mieści się w drewnianym budynku, podobnym do
tego w Amdallai.
Wewnątrz krzątało się aż trzech urzędników. Szybko podstemplowali
mój paszport, nieco tylko dziwiąc się wizie, wydanej przez konsulat
w Warszawie. Kiedy oczekiwałem już zwrotu paszportu, ten
wylądował jednak na przeciwległym krańcu blatu - znak, że urzędnik
oczekiwał małego, finansowego wsparcia. - Mille -
usłyszałem po francusku. Zawahałem
się. Miał na myśli tysiąc franków - równowartość kilku złotych
polskich. Czy warto byłoby targować się o taką sumę? Ostatecznie wzruszyłem
ramionami, zapłaciłem i już po chwili jechałem dalej zdezelowanym mercedesem
ku senegalskiej stronie granicy.
Przejdź do dalszego ciągu relacji z podróży do Afryki -->>>>>>>
|