Gambia 2007
cz. V
Copyright (c) 2007, 2009 by Radosław Botev
<<<<<<----- Wróć do
początku relacji z podróży do Afryki
Janjanbureh (Georgetown)
Mikrobus zatrzymał się na zakurzonym placu wprost
nad brzegiem rzeki Gambia. Odpływają stąd łódki na
wyspę MacCarthy do miasta Janjanbureh, znanego też
pod angielską nazwą Georgetown. Prom właśnie odpłynął i miałem
trochę czasu, zanim pojawiło się dwóch miejscowych, chętnych przewieźć
mnie łodzią. Rozejrzałem się wokół - roślinność nad samym brzegiem
nie przypomina tej z odległej o ledwie kilkadziesiąt metrów
suchej sawanny - zamiast pożółkłych traw tutaj wszędzie zielenią się
bujne, tropikalne zarośla. Znowu, tak jak wcześniej nad brzegami Senegalu w Rosso,
widok rozległego koryta rzeki w spokojnej,
wiejskiej scenerii działał na mnie kojąco i pozwalał odprężyć się
po całodziennych zmaganiach z upałem i przydrożnym
kurzem. Zdecydowałem, że następnego dnia wybiorę się w rejs po
rzece. Od miejscowych dowiedziałem się, że na taką przejażdżkę mógłby mnie zabrać rybak, mieszkający na północnym brzegu rzeki, niedaleko miejsca, w którym zatrzymał się autobus. Zaprowadzili mnie tam jego nastoletni siostrzeńcy, sami również trudniący się przewozem pasażerów małą, obskurną motorówką między stałym lądem a wyspą MacCarthy. Rybak początkowo chciał wypłynąć ze mną w całodzienny rejs, aż do Baboon Islands i Parku Narodowego Rzeki Gambia (River Gambia National Park), co jednak okazało się nieco drogie - oczekiwał ode mnie 600 dalasi. Zaproponowałem tylko kilkugodzinny rejs wokół wyspy MacCarthy. Początkowo mój rozmówca nie chciał o tym słyszeć - nie opłaca się, mówił, wskazując na wysokie koszty paliwa. Chciałem w końcu dać za wygraną, kiedy
rybak - widząc, że zbieram się do wyjścia - dziwnym trafem zmiękł
nagle i przystał na moją propozycję. Zgodziliśmy się na cenę 300 dalasi za trzy godziny rejsu następnego dnia. W Janjanbureh nie miałem większego problemu ze znalezieniem noclegu - zatrzymałem się w pensjonacie zaraz przy brzegu rzeki, na wprost miejsca, w którym cumują łodzie. Otrzymałem tu niewielki, ciemny
pokój z prysznicem wewnątrz małego, kamiennego
budyneczku. Nie narzekałem - zakwaterowanie dobre jak każde inne,
a z altany pensjonatu roztaczał się przyjemny widok
na rzekę. Przeszkadzały mi tylko komary, które niemiłosiernie cięły
mnie w czasie wilgotnych, upalnych nocy.
Na razie jednak postanowiłem rozejrzeć się po
okolicy. W polskich realiach miejscowość wielkości
Janjanbureh byłaby zaledwie wioską, ale w maleńkiej Gambii jest
jednym z większych miast w głębi lądu. Zabudowa składa się z
jednorodzinnych domków i zagród. Przy głównej ulicy, w pobliżu
północnego brzegu wyspy stoi skromna oberża, doskonała, aby wstąpić
tam na obiad czy wieczorne piwo. Tak jak w
wielu miejscach w Afryce po ulicach wałęsają się zwierzęta
domowe. Atmosfera jest dużo spokojniejsza niż w Farafenni - w
porównaniu z tętniącym życiem miasteczkiem handlowym w Janjanbureh
właściwie nic się nie dzieje. Miasto zawdzięcza swoje powstanie i
rozwój przede wszystkim strategicznemu położeniu na wyspie
pośrodku rzeki - w czasie pierwszych wypraw kolonialnych
europejskie mocarstwa założyły tu fort, który służył im
za punkt przerzutu czarnych niewolników do Nowego Świata.
Pozostałości tych najwcześniejszych budowli wciąż można tu oglądać -
walące się, zarośnięte chwastami ruiny tuż obok mojego
pensjonatu zupełnie nie wzbudzały jednak mojego zainteresowania.
Wolałem zamiast tego spacerować zakurzonymi uliczkami lub schronić
się w cieniu wiecznie zielonych drzew przed
nieznośnym, afrykańskim słońcem. W czasie jednego z takich
odpoczynków zagadnął mnie Ebrima z plemienia Fulanów. - Hello, it's nice to be nice! - przywitał mnie jednym z
ulubionych powiedzeń Gambijczyków, które wielokrotnie słyszałem
potem z jego ust. Ebrima jest synem ubogich farmerów, zajmujących
się uprawą orzeszków ziemnych. Oprowadził mnie po mieście. W
Janjanbureh oprócz zwykłych mieszkalnych domów i kilku pensjonatów
działa jeszcze szkoła podstawowa. Tego dnia pod wieczór w jej
ogrodzie odbywało się spotkanie młodzieży, podobno powitanie
uczniów, którzy przyjechali tu na wymianę z Europy. Było trochę
muzyki, ale w zasadzie miałem wrażenie, że cała impreza przebiega
zupełnie bez planu, koordynacji i nadzoru. Ogólny harmider
i odgłosy rozmów mieszały się ze śpiewiem i dźwiękami
prostych, afrykańskich instrumentów. Nie mogłem odnaleźć się
w tłumie szkolnej gawiedzi, do której nie pasowałem, i wróciłem
do mojego pensjonatu. Wcześniej jeszcze umówiłem się z
Ebrimą na wizytę u jego rodziny następnego wieczora. W
Afryce jest dość normalną rzeczą, że nowo poznanych ludzi
zaprasza się do domu i przedstawia rodzinie. Zapewne gdybym nie
znalalazł tu noclegu, udałoby mi się zakwaterować u któregoś z
miejscowych.
Łodzią po rzece Gambia
Kiedy
po długiej, upalnej nocy, spędzonej głównie na ubijaniu
komarów, wreszcie opuściłem ciemny pokoik pensjonatu, słońce rzucało
migotliwą poświatę na spokojną toń rzeki i podkreślało soczystą
zieleń bujnych zarośli przy brzegu. Wkrótce pojawił się
rybak ze swoim siostrzeńcem, gotowi zabrać mnie na
umówioną przejażdżkę. Wsiadłem do obskurnej, ale stabilnej
motorówki, osłoniętej od tropikalnego słońca płóciennym
zadaszeniem, wspartym na metalowych drutach przy burcie.
Ruszyliśmy na wschód wzdłuż północnego brzegu wyspy,
niekiedy zbaczając też na drugą stronę zielonkawej toni aż do
brzegów stałego lądu. Kiedy tylko znaleźliśmy się z dala od
zabudowań, dostrzegłem pawiany zwinnie skaczące po gałęziach
przybrzeżnych lasów galeriowych. Raz po raz małpy te zerkały na nas
jakby z lekkim zdziwieniem, a niektóre nawet - przysiągłbym - z
krztyną pogardy. Bujna zieleń zarośli nad rzeką Gambia schodzi
wprost do mętnej wody, jakby chciała jak najdalej odsunąć się
od zeschniętych traw sawanny. Z gęstwy namorzynowych
krzewów strzelają w górę rozłożyste pióropusze palm kokosowych
i olejowców gwinejskich, a wszystko lśni w promieniach równikowego
słońca. Znalazłem się oto w tropikalnym raju, jakiego nie
spodziewałem się znaleźć na suchych o tej porze roku równinach
strefy Sudanu. Kiedy zatoczyliśmy łuk
wokół wschodniego krańca wydłużonej przez prądy rzeczne
Wyspy MacCarthy i popłynęliśmy dalej na zachód wzdłuż jej południowych
wybrzeży, wrażenie przebywania pośród dziewiczej, nieprzebytej dżungli tylko wzrosło. Galeria zdjęć
poniżej pozwala mi wyjaśnić, czemu Gambia pozostanie w moje pamięci jako
"zielona rzeka":
Galeria
zdjęć (kliknij, żeby powiększyć)
|
|
|
|
Nie
okrążyliśmy całej wyspy. Zamiast tego, mniej więcej w połowie jej
długości przy południowych brzegach przyczailiśmy się w oczekiwaniu
na hipopotamy, które żyją w tutejszych wodach. Niestety nie mieliśmy
szczęścia. Zamiast tego udało nam się jednak wypatrzeć krokodyla,
jak gdyby nigdy nic wygrzewającego się w słońcu na trawiastym
brzegu. Niestety szybko czmychnął pod wodę, gdy tylko podpłynęliśmy
bliżej, i zdołałem zrobić tylko takie niewyraźne zdjęcie z oddali.
Podobno - jak twierdził towarzyszący mi rybak - na rzece Gambia
znacznie łatwiej jest spotkać hipopotama niż krokodyla, więc w tym
sensie miałem jednak trochę szczęścia. Ale mimo wszystko trochę
żałowałem, że ominęło mnie spotkanie z sympatycznym
hippo, jak mawiają miejscowi, czyli po prostu z
"hipciem". W drodze powrotnej, znowu
wokół wschodniego krańca wyspy, zauważyliśmy na rzece małą pirogę z
dwoma rybakami, dziarsko zarzucającymi sieci. "Mój" rybak
najwyraźniej ich znał, bo od razu skierował łódź w ich stronę. Mężczyźni przez chwilę rozmawiali w swoim języku. Jak
się później okazało, był to tym razem język
mandinka, najważniejszy z afrykańskich języków
Gambii. Przyjrzałem się łodzi rybaków - była to podłużna,
drewniana piroga, napędzana wiosłami. Rybacy raz po
raz wyrzucali sieć do wody, po czym wyciągali ją powrotem,
sprawdzając połów. Z oddali ich maleńkie, chybotliwe czółenko
wyglądało jak liść unoszony z prądem rzeki, z bliska - jak drewniana
kłoda wrzucona do wody. Cieszyłem się, że siedziałem w stabilnej,
blaszanej motorówce - inaczej ewentualne spotkanie z
rozwścieczonym hipopotamem mogłoby okazać się tragiczne w skutkach.
Zresztą nawet i teraz nie byłem do końca bezpieczny - przewodnik
LonelyPlanet opisuje właśnie taki wypadek sprzed kilku lat, kiedy
hipopotam, rozdrażniony przez jednego z pasażerów, przewrócił
łódź i utopiło się kilka osób. Wycieczka po rzece
Gambia była zdecydowanie najlepszym punktem programu całego mojego
pobytu w Gambii, a może i całej wyprawy do Afryki. Był to pierwszy
raz, kiedy znalazłem się w tropikach, po raz pierwszy
też ujrzałem afrykańskie zwierzęta w ich
naturalnym środowisku. I tak jak sama Gambia z jej tradycyjnymi
targowiskami, zagubionymi pośród traw wioskami i miłą, zrelaksowaną atmosferą
króluje wśród znanych mi krajów, tak Wyspa MacCarthy lśni zielenią bujnej roślinności niczym szmaragd otoczony złotem wysuszonych sawann.
Przejdź do
dalszego ciągu relacji z podróży do Afryki
-->>>>>>>
|