Gambia 2007
cz. III
Copyright (c) 2007, 2009 by Radosław Botev
<<<<<<----- Wróć do
początku relacji z podróży do Afryki
W górę rzeki Gambia
Było jeszcze przed świtem, kiedy trzeciego dnia
pobytu w Gambii wymeldowałem się z pensjonatu. Według mapy
w przewodniku Lonely Planet gdzieś niedaleko miało znajdować się
stanowisko autobusów, skąd zamierzałem wyjechać na wschód wzdłuż
południowego brzegu rzeki. Przez blisko kwadrans błąkałem się z
plecakiem po opustoszałych i nieoświetlonych
uliczkach Bandżulu w dość nieciekawej portowej dzielnicy. W
końcu zagadnięty Gambijczyk wyjaśnił mi, że South Bank Road, jak
nazywa się południowa gambijska trasa, nie jest już uczęszczana.
Przeniesienie większości ruchu drogowego na północny brzeg
miało związek ze złym stanem dróg na południu. Był to kolejny
raz, kiedy informacje z przewodnika sprzed ledwie kilku lat
okazały się nieaktualne. Świt zastał mnie na promie, kiedy znowu,
wśród ściśniętych jak sardynki w puszce Gambijczyków, przeprawiałem
się przez estuarium rzeki Gambia. Wiał przenikliwy wiatr
od oceanu, a ja - stojąc w krótkim rękawku na niezadaszonym
pokładzie - dygotałem w porannym chłodzie. W końcu dotarliśmy
do miasteczka Barra, a stłoczony tłum z ulgą wyległ na brzeg.
Ominąłem drewniane budki z żywnością i znalazłem się na szerokim
placu wśród rozgardiaszu stanowiska taksówek zbiorowych. Po
kwadransie jechałem już mikrobusem w kierunku Farafenni, gdzie
miałem nadzieję następnego dnia obejrzeć cotygodniowy targ, zwany
tutaj lumo. North
Bank Road jest dobrze utrzymaną, nowoczesną trasą - zapewne
dopiero niedawno położono tutaj asfalt. Tylko na niektórych
odcinkach mikrobus podskakiwał na wertepach, głównie kiedy zbaczał
do okolicznych wiosek. Rozglądałem się po okolicy. Niemal
wszędzie wokół ciągnęła się wypalona słońcem, sucha o tej porze roku
sawanna. Gdzieniegdzie tylko pojawiały się wiecznie
zielone kępki drzew i pojedyncze, bezlistne baobaby. Gdzieś w oddali
majaczył natomiast zwarty pas zieleni, najpewniej otaczający
koryto rzeki Gambia.
Mijaliśmy także zagrody i domostwa zbudowane z drewna i trzciny
- jakby wioski plemienne przeniesione z bardzo odległych
czasów. Wszystkie bez wyjątku wydawały się opuszczone, ale nie miałem
niestety możliwości przyjrzeć im się bliżej - oglądałem je tylko
przez otwarte okno mikrobusu.
Farafenni
Około południa dojechałem
do Farafenni. Chociaż lumo miało zacząć się
dopiero następnego dnia, także i dziś miasteczko tętniło życiem: kupcy
rozłożyli swoje towary wzdłuż głównej ulicy, a miejscowa ludność
krzątała się wokół sprzedawców. Dopiero tutaj, w głębi lądu, można
przyjrzeć się prawdziwemu życiu Gambijczyków: jaskrawym,
kolorowym strojom tutejszych kobiet, mężczyznom prowadzącym
sklepy, przydrożne restauracje i punkty usługowe, a także młodzieży,
grającej w piłkę na pylistych uliczkach i
podwórzach. Miejscowa ludność jest
bardzo przyjaźnie nastawiona do przybyszów - nie spotkałem się tu
z nachalnością fałszywych przewodników, a nawet kupcy nie
próbowali na siłę zachęcać mnie do nabywania ich towarów.
Kilkakronie byłem natomiast zagadywany przez Gambijczyków,
zaciekawionych moją obecnością w miasteczku. Pytali, skąd jestem i
co u nich robię. W ten
sposób poznałem Abdula - nastolatka z Farafenni. W czasie mojej
wyprawy, której trasa wiodła głównie przez kraje frankofońskie,
znajomość ta dawała mi rzadką okazję dowiedzenia się czegoś o życiu
lokalnej społeczności bez zmagania się z barierą językową. Abdul jest muzułmaninem, tak jak zdecydowana
większość Gambijczyków, jednak w Farafenni żyją także chrześcijanie.
Tutejsze społeczeństwo jest mozaiką wyznań i grup etnicznych - obok
siebie mieszkają, uczą się i pracują tu Wolofowie, Mandinka, Fulanie
i Soninke, na uliczkach gambijskich
wiosek rozbrzmiewają więc różnorodne języki i
dialekty. Abdul mówi na co dzień językiem wolof, jednak tak jak
wszyscy w Gambii potrafi też porozumieć się w kilku innych
afrykańskich językach. Dla mnie środkiem komunikacji pozostawał,
oczywiście, język angielski, którym pokolenie Abdula posługuje się
już płynnie. Wiele osób z pokolenia jego rodziców nie chodziło
jednak nigdy do szkoły, nie umie pisać i czytać i posługuje się
tylko lokalnymi językami. Zastanawiałem się, jak też musiało
wyglądać dzieciństwo Abdula. Co myśli
mały Gambijczyk, bawiący się z kolegami na podwórku w
afrykańskim miasteczku? Co czuje, kiedy idzie do swojej
maleńkiej szkoły i siada w ławce w skromnie urządzonej klasie,
kiedy za oknem żar leje się z nieba albo kropi orzeźwiający deszczyk
podczas pory deszczowej? Przypomniałem sobie poznany w
dzieciństwie słynny wierszyk Tuwima. Pamiętam, jak czytając
go, usiłowałem wyobrazić sobie właśnie takiego afrykańskiego
koleżkę z jego murzyńską czytanką. Afryka wydawała się wtedy
odległą, egzotyczną i jakże kuszącą krainą. Przyjechawszy
tu, nie zawiodłem się ani trochę - goszczącego tu po raz
pierwszy Europejczyka Czarny Ląd oczarowuje, upaja i oszałamia
feerią doznań. Zgodzić się należy ze słynnym cytatem z podróżniczki Kingi Choszcz: wszystko tu jest jakby intensywniejsze, kolory
głębsze, zapachy żywsze. I niesłusznie obruszają się niektórzy na
wierszyk Tuwima - że niby rasistowski, niepoprawny politycznie. Ba,
niektórzy nawet wyraz Murzyn chętnie usunęliby z użycia!
Dla mnie murzyńskość i afrykańskość nierozerwalnie splatają się z
kuszącą egzotyką, konotują obrazy małych, zagubionych wiosek,
tumanów kurzu na szlakach, jaskrawo odzianych kobiet sprzedających
orzeszki ziemne, mężczyzn targujących się o cenę przejazdu
zbiorową taksówką... Ilekroć używam wyrazów Murzyn,
murzyński mam na myśli również spuściznę, jaką pozostawili
dzisiejszym Afrykanom ich przodkowie - średniowieczne imperia znad
Nigru czy z okolic jeziora Czad, których to ziem dotąd nie było mi
dane odwiedzić. Takich to właśnie konotacji murzyńskości
konsekwentnie bronił będę w języku. Tak rozmyślając, spacerowałem
uliczkami Farafenni. Od Abdula dowiedziałem się,
że lumo odbywa się
zawsze w specjalnie do tego celu przeznaczonym miejscu na północnych
obrzeżach miasta. Zamierzałem zajrzeć tam wczesnym rankiem,
przed wyruszeniem w dalszą drogę w górę rzeki. Na razie rozglądałem
się tylko po okolicy. Farafenni leży na skrzyżowaniu dwóch
ważnych dróg - North Bank Road, którą przyjechałem, oraz
Trans-Gambia Highway, przecinającej maleńki kraj gambijski w poprzek z północy na południe. Ta druga trasa - mimo swojej szumnej nazwy - w
wielu miejscach jest zaledwie drogą gruntową o ubitej, żwirowej
nawierzchni. Często przejeżdżają tędy senegalskie ciężarówki
dostawcze, a nawet pojazdy wojskowe - na południu trasa
prowadzi przecież do niespokojnego, separatystycznego regionu
Casamance. W
Farafenni po raz pierwszy poczułem też nieprzyjemne skutki uboczne
Lariamu. Ten silny antymalaryczny środek powodował u mnie
zawroty głowy. Zrazu sądziłem, że to z gorąca - w ciągu dnia upał w
środkowej Gambii stawał się nie do zniesienia. W odróżnieniu od
obszarów nadmorskich, a nawet większości terenów Senegalu, panująca
tu spiekota skutecznie uniemożliwiała mi dłuższe przebywanie na
słońcu - konieczne były dziesięciominutowe postoje w cieniu
zakurzonych, wiecznie zielonych drzew. Jednak zawroty głowy
zdarzały się także wieczorem, kiedy wraz z Abdulem
oglądałem młodzieżowe zawody sportowe na miejscowym,
prowizorycznym z wyglądu stadionie. Czasami miałem nawet
uczucie, jakbym nie miał gruntu pod stopami, jakbym miał zaraz runąć gdzieś w bezdenną przepaść. Nie były to halucynacje, jakie ponoć
zdarzają się u części osób przyjmujących Lariam - raczej
chwilowe zaburzenia równowagi i orientacji. Zastanawiałem się,
dlaczego pojawiły się właśnie teraz, chociaż pierwszą dawkę leku
przyjąłem już miesiąc wcześniej, daleko na północy w Casablance. Doszedłem do
wniosku, że miało to związek z faktem, że dopiero teraz byłem w strefie malarycznej, a poprzedniego dnia w Bandżulu pocięły mnie
komary. Być może Lariam dopiero teraz
reagował na obecność zarodźców malarii w moim organizmie. Z
drugiej strony, czytając opis leku, odniosłem wrażenie, że powinien
on działać stricte chemicznie, bez względu na obecność pasożytów, więc pewnie to tylko przypadek. Wieczorem
wróciłem do pensjonatu Ballanghar tuż przy koszarach
wojskowych na południowym krańcu miasta, gdzie zatrzymałem się na
noc. Pensjonat posiada rozległe podwórze, na którym w
ciągu dnia zjadłem serwowany tu obiad, chroniąc się przed upałem w
cieniu nieco kiczowatych krużganków. Tej nocy spałem spokojnie. Prawdziwe atrakcje środkowej Gambii czekały mnie dopiero kolejnego dnia.
Przejdź do dalszego ciągu relacji z
podróży do Afryki
-->>>>>>>
|